We are going Rodeo, too (The Waltons, Back in the Saddle, 2018, Quasilectric)

No to sru, na początek zagadka. Co łączy braci punoli z siostrami krowami? Tak jest, zgadza się, w rzeczy samej, dokładnie – Cowpunk. Czyli subgatunek powstały w latach osiemdziesiątych minionego wieku, spajający w różnych proporcjach country z punkiem (i metalem, dodam), z przewagą raz w stronę country, raz w stronę punka/metalu w zależności od preferencji muzycznych członków danej grupy. Akurat u Waltonsów, zespole, o którym piszę, w oryginalnych kompozycjach proporcje pomiędzy stylami określić można jako w miarę wyrównane. Z zastrzeżeniem, że chłopaki zasadniczo nie korzystają z nieodzownych dla country skrzypców/akordeonu, a zamiast punka wstawimy metal. Bowiem Waltonsi są znacznie bliżsi, i byli od samego początku, metalowi aniżeli punkowi, którego (choćby) na omawianej płycie odnajdziemy jak na lekarstwo. Jeśli zaś chodzi o wybór coverów – swoistego drogowskazu muzycznego, to brali na warsztat zarówno klasykę country, czyli Dolly „Wielkie Bimbały” Parton, jak i klasykę prepunka, czyli „Blitzkrieg Bop” Ramones. Aczkolwiek wierni stylowi w nagraniach studyjnych, w wolnym czasie chętnie i często eksperymentowali, mało która hardrockowa grupa może się przecież pochwalić kompozycją przygotowaną specjalnie dla „Berliner Symphoniker” i zarazem wspólnym z nimi koncertem.

Cowpunk ma grupę zaprzysięgłych zwolenników, zarówno w obozie miłośników nieco cięższego country, jak i wśród frakcji funpunka. W obozach radykałów po obu stronach przyjmowany raczej z politowaniem, mniejsza o to, czy słusznie; w każdym razie fakt pozostaje faktem – do cowpunka trzeba się przekonać. Ale jak kto przekonany, to pewnie już słyszał o The Waltons. Piszę tu o triu z Borken/Berlina, których można uznać śmiało za (niemieckich) klasyków i weteranów subgatunku. Powstali w 1983 r. (w tym roku ukazała się EP-ka, z w międzyczasie uznawanym za kultowy utworem „Waltons Square“, e tam – z tym kultowym to przesada, bardziej kultowa [to jest dopiero superhit!] jest z pewnością ich późniejsza przeróbka „Mockin’ Bird Hill” [autorstwo oryginału: G. Vaughn Horton]), w 1987 r. wydali pierwszy długogrający album. Kolejne dwa długograje ukazały się w kolejnych dwóch latach, następnie publikowali trzy albumy co dwa lata, by po szóstym z kolei (1994) przestać wydawać na jedenaście lat. W 2005 i 2008 r. ukazały się kolejne albumy, potem los wtrącił swoje trzy grosze (w 2008 r. zachorował, a w 2011 r. zmarł perkusista oryginalnego składu) i przez dekadę zespół praktycznie nie funkcjonował. Od początku grali jako klasyczne trio (aktualny skład: Bene – gitara, wokal, Hatto – bas, Marlon – bębny), jedna gitara powodowała zarazem, że, w odróżnieniu od materiału studyjnego, na koncertach brakowało niekiedy pierdolnięcia. Grają hipermelodyjnie, kiedy trzeba wcale szybko, gitara ma dźwięk drapieżny, wokal jest wysoki i charakterystyczny, często (niekiedy zbyt często) szarpią melodią spowalniając i przyspieszając, prócz country odnajdziemy w ich kawałkach sporo bluesowych wstawek.  Po dziesięciu latach (kwiecień 2018) Waltonsi wydali swój nowy album, zawierający 45 minut bardzo porządnego grania. Na garach zagrał syn (zmarłego) perkusisty z oryginalnego składu (piękna sprawa); okładka, jak zwykle, utrzymana w klimatach Dzikiego Zachodu; natomiast teksty – bezwyjątkowo angielskojęzyczne. Tyle w skrócie telegraficznym. A dokładniej to…

Na płycie Back in the Saddle znalazło się piętnaście utworów. Otwiera je „Intro”, notabene poziom dotychczasowych rozsławił Waltonsów w światku muzycznym. Także i to z nowego albumu nie odstaje, aczkolwiek nie dorównuje intru z płyty „The Western Cowpunk Associacion” (2008). Na początku piękna i nastrojowa akustyczna partia gitarowa z wygenerowanym na jakimś instrumencie zawodzeniem kojotów, druga część to już „normalny”, tyle że krótki utwór instrumentalny. Drugi kawałek, „Western Trail”, to typowy sound Waltonsów: dynamiczny, z werblem w partii środkowej przy wolniejszej partii gitarowej. „Back in the Saddle [II]” pojawił się już na wcześniejszej płycie („Essential Country Bullshit”, 1994), tu prezentuje się w odświeżonej, przerobionej i znacznie dłuższej wersji, z solówką gitarową najwyższej próby. „Whisky on the Borderline” poświadcza wpływy, wyraźne wpływy Irish Punka, sparowane z metalowym brzmieniem gitary, ciekawym basem tudzież nieco rwanym rytmem. „Don’t reach out for my Mind” znamionuje początek iście punkowo-metalowy, dalej już melodyjnie, z przepiękną gitarą i metalowym w klimacie solo Bena. Z każdym przesłuchaniem ten kawałek jest coraz lepszy, to jasny kandydat na najlepszy utwór na płycie. „You’re still a Part of me” to spokojniejszy kawałek, chyba najbardziej ze wszystkich w stylu country, tym, co zwraca uwagę, to fajny rwano-szarpano-siepany wokal. Siódmy utwór na płycie to „Angels”. Jeden z dynamiczniejszych, z kapitalnymi zmianami tonacji góra-dół, z jedną partią na sam bas i wokal oraz drugą, z chórkiem w pogłosie. Skocznie, zarazem agresywnie zagrali chłopaki w prawie-hitowym „America First!”, przesyłając tym samym, jak się zdaje, antypozdrowienia dla Zaczeska rules Donalda Trumpa. Bas i perkusja rozpoczynają „Anger”, pięknie wchodzi gitara, ale im dalej, tym mogło być lepiej. Kobiecy wokal, abstrahując od zjawisk samoistnych, tj. zespołów kobiecych* lub solistek, jako prowadzący lub w chórku, stanowi jeden z wyróżników country jako subgatunku, na recenzowanej płycie pojawia się (nie wiem, kto śpiewa) w niezłym utworze „The Sunlight”, harmonijnie zgrywając się z wokalem Bena. Jedenasty w kolejności „Riding a dead Horse”, jak dla mnie, bez większej historii, no może ten niepokojący rytm ma w sobie to coś. Bardzo melodyjnie i countrowo w „Without a Bass” (spoko spoko, bas też jest). „Faith” i „Dark Valley” trzymają poziom, lecz niczym szczególnym się nie wyróżniają. Kończący album „Goin’ Rodeo” pojawił się już wcześniej, na debiucie Waltonsów a nawet użyczył nazwy całemu albumowi. Tu zaprezentowany został w nowej wersji. To żartobliwy, skoczny kawałek, z pewnością jeden z lepszych na płycie. I ma jedną rzecz, która go wybija nad inne: już myślałem, że na całym albumie nie będzie żadnego „ihhaaaaa”, ale jest.

Podsumowując, nowy długograj The Waltons to bardzo dobra, fachowa hardrockowa robota. Perfekcyjny technicznie, melodyjny, ewidentnie koncypowany jako ścieżka do wielokrotnego przesłuchania. Płyta nastroi słuchacza klimatycznie zwłaszcza w długie zimowe wieczory przy lampce grzanego wina albo w długiej trasie za kierownicą. Jeśli jednak oceniać ją w mikroskali, czyli w relacji do wcześniejszych wydawnictw zespołu, to w mojej ocenie nie dotrzymuje kroku ostatniej w jego dorobku „The Western Cowpunk Association” (faktem jest, że ta z kolei stanowi osiągnięcie najdonioślejsze, ale wydał to Harris Johns, legenda wydawnicza metalu, który nie wydaje rzeczy złych). Dzieje się tak głównie dlatego, że na „Back in the Saddle” zabrakło niestety superhitu, a tam było ich przynajmniej trzy (Tomorrow; Devil’s Face; Run of the World). Dwa czy trzy bardzo dobre, lecz nie hitowe kawałki, to jak dla mnie za mało. Ciekawym, czy chłopaki jeszcze coś wydadzą. Chciałbym, ale to jeszcze obaczym (ym ym ym).

* Zaplątałem się kiedyś w Knedlikowie podczas którejś z wycieczek na tubylczy koncert country i widziałem te dziewczyny. Piękne, naturalne, żywiołowe – w ubrankach w panterkę, żadne nabotoksowane importy zza Wielkiej Wody. Próbowałem nawet tamburynistkę podrywać, bez powodzenia – glace nie stoją wysoko w kursie także u countrówek (o jej, jak to kiepsko brzmi).