Street-Punk-Mid-Tempo-Orthodox (Bishops Green, Black Skies, 2022, Pirates Press Records)

Po Haymakerach ukazał się właśnie kolejny album, na który łysa brać czekała z utęsknieniem. Niebezpodstawnie, w końcu minęło już sześć lat od krótkograja „Back to our Roots” oraz jeszcze jeden rok od ostatniego dłuższego studyjnego wydawnictwa, tj. „A Chance to Change”. Panie i Panowie – oto Bishops Green w nowej odsłonie!

Zespołu chyba nie ma potrzeby przestawiać, taką mam przynajmniej nadzieję. Kanadyjczycy zawojowali scenę od samego debiutu, na koncie kapitalny album „Pressure”, odwiedzili również Kraj Nadwiślański – stąd przechodzę od razu do omówienia. W pierwszym słowie napisać należy, że Bishopi pozostają wierni swemu pomysłowi na wydawnictwa. „Black Skies” to kolejny bowiem album, którego czas trwania ledwie przekracza 30 minut, przy ograniczonej ilości utworów – sześć znalazło się na pierwszej ich płycie (same) oraz na finalnej wersji „Back to our Roots”; tutaj mamy siedem. Na szczęście nowy album wydany został na pełnoprawnym 12‘’ winylu, nie wiem jeszcze, czy w formacie 33 czy 45 obroty. Długość wszystkich kawałków, poza „Empty Street” (3.59)  – cztery minuty z mniejszym lub większym okładem. Ciekawostką jest fakt, że na płycie brak jest utworu tytułowego, ‘black skies’ pojawiają się w tekście kawałka „Ravens Cry”. Okładka płyty prezentuje się jako ciekawa i ekspresjonistyczna: czarno-biała kolorystyka, posępna wieża, prastare drzewo, pełnia, dwa ptaszyska – czy to kruki z londyńskiej Tower? I czemu akurat one? A może to alegoryczne kruki z alegorycznej wieży/drzewa? I która z symbolik przypisanych krukowi – owszem są również pozytywne (choćby: ‘kruk krukowi oka nie wykole’) – znajduje w tym przypadku zastosowanie? Nie ma co szukać gotowych odpowiedzi, należy przeanalizować tytuły, przesłuchać płytę i na tej podstawie wyrobić sobie własne zdanie. Co poniektórzy zapoznali się już z materiałem z nowej płyty na żywo, jako że Bishopsi pojawili się wcale niedawno na festiwalu w Berlinie (to festiwal, który wypadł w pierwotnym terminie z powodu koronki, bilety były niedostępne od zeszłego roku, ale skoro na liście m.in. Cock Sparrer, Plizzken, to nie ma się co dziwić), ale zagościli całkiem niespodziewanie i u chłopaków ze ‘Steeltown’ (ten koncert mogliby jednak wcześniej zaanonsować, Eisenhüttenstadt nie jest przecież tak daleko, można było, niechby i we wtorek, podskoczyć).

Jak wspomniano na nowym wydawnictwie znalazło się siedem utworów. Płytę otwiera symboliczny w tytulaturze „Last Minute Warning” i muzycznie od razu znajdujemy się w świecie Bishops Green. Charakterystyczny wokal (na całej płycie z delikatnym pogłosem), linia melodyczna gitar, basu i perkusji właściwa tylko i wyłącznie dla tego zespołu. Bardzo udana partia finałowa w tym kawałku, że jeszcze dodam. Kapitalne wejście z kolei w przypadku następnego utworu, „Empty Streets”. I dobrze, że utrzymane zostało jako linia przewodnia całego kawałka. Nieco szarpany rytm oraz ciekawa solówka w połowie. „What for”, chyba nieco słabszy od dwóch pierwszych, mógłby być nawet o minutę krótszy, bez większej straty. „Ravens Cry”, trans trans trans, jeden z najlepszych utworów na płycie, jeśli w ogóle nie najlepszy. Na plus zaliczam także małe eksperymenty z wokalem. „Your Paradox” i znowu Bishopi w najlepszym wykonaniu. Nota bene: udana gra semantyczno-leksemowa ‘Paradise-Paradox’. W „No Tomorrow” na pierwszy plan wysuwa się wokal, przeciągany, w chórkiem w tle. I piękne solo na gitarze pod koniec. „Another Morning”, jakby nieco luźniejszy, tworzący więcej przestrzeni na eksperymenty, stąd i jakieś sprzężenia gitar, próby z singalongiem, natomiast pod koniec to wszystko pięknie splata się w całość.

Jeżeli ktoś spodziewał się, że Bishopi zmienią styl, jak niestety zrobiło to – naturalnie na niekorzyść – parę innych znanych zespołów, to chyba nie ma na co czekać, także w przyszłości nie. Na „Black Skies” zagrali dokładnie tak samo, jak grali wcześniej, w zakresie tonacji, brzmienia i tempa nie robią żadnych kompromisów i nie biorą jeńców. Płyta prezentuje się jako wyrównana pod względem poziomu. Wprawdzie żaden utwór nie osiągnął poziomu wcześniejszych superhitów jak „Vengeance” czy „Trouble (on the Streets)”, jednak nie ma co marudzić – to nadal kawał porządnego grania, albumisko jak się patrzy. Najważniejsze, przynajmniej dla mnie, w tym wszyskim jest to, że nadal są zespoły, które grają najczystszego street punka w mid-tempie, czyli pięknie zapętlonego, transowego, rytmicznego. Było i jest nadal parę takich zespołów, choćby Mummy’s Darlings, czy też On the Job, super ciekawie prezentuje się pod tym względem także nowy długograj Lumpen. W przypadku Bishops Green konieczna będzie jeszcze jedna etykieta – mówimy o ortodoksyjnym mid-tempie i za to nie da się chłopaków nie lubić. Docenić również należy, że przy ograniczonym, co by nie powiedzieć, zestawie i zakresie akordów i tonacji zawsze wynajdą coś nowego, niezgranego, nieszablonowego.