Sssssssssuper (Plizzken, …and their Paradies is full of Snakes, 2021, Pirates Press Records)

Plizzken to nowy, quasi-amerykański projekt wokalisty niemieckiego Stomper ’98, Sebiego (nasz Seba, czyli Sebastian w pełnej formie). Tak przynajmniej reklamowany był/jest w Niemczech. Redukcja istnienia, dokonań – a przez to znaczenia – danego zespołu jedynie do wymiaru związanego z jego frontmanem to oczywiście mocne uproszczenie, w końcu grają tam i inni muzycy (częściowo z Niemiec), bardzo dobrzy zresztą, a sam Sebi tylko podśpiewuje, całkiem dobrze zresztą. Dla nadwiślańskiego słuchacza nie związanego i nie obeznanego ze sceną niemiecką fakt, iż wokalista jednego zespołu śpiewa na płycie drugiego nie będzie miał żadnego znaczenia (pomijając to, że prawdopodobnie Stomperów ’98 i tak nie zna). I bardzo dobrze, nie ma bowiem nic gorszego niż wyrabianie sobie (pre-)opinii na podstawie określonej przesłanki, bez uprzedniego zapoznania się z materiałem i wydaniem w ten sposób (post-)opinii. Nie ukrywam jednak, że na informację o planowanym powstaniu i płytowym debiucie grupy Plizzken natrafiłem właśnie poprzez kontekst Sebiego. A zwiastuny w postaci dwóch utworów, inna sprawa, że jak się później okazało dwóch z czterech najlepszych na albumie, dawały do zrozumienia, że ów nowy projekt może być czymś naprawdę dużego kalibru.

Stąd też grzecznie czekałem i w końcu, po zawirowaniach spowodowanych pandemią (FCK CRN!), płyta pięcioosobowego combo ukazała się na rynku. Pod ciekawym semantycznie i testamentowo tytułem „…and their Paradies is full of Snakes” wydana została przez ‘Piratów’, zawiera trzynaście utworów, na okładce – w nawiązaniu do tytułu – znalazł się wizerunek kobry królewskiej na tle ratusza miejskiego. Winyl dostępny jest w różnych kolorach, akurat nabyłem wersję limitowaną, dedykowaną dla berlińskiego ‘Coretex’, a że akurat przy mnie w ‘Coretexie’ rozpakowywali kartony z zamówieniami ze Stanów, to Starszemu Szczęściu, molestującego ostatnio Plizzkenów od rana do wieczora, trafiła się również koszulka (może mi pożyczy, jak mu się znudzi; rozmiar już taki sam).

Album rozpoczyna utwór „(Don’t call me) Wasted”. Agresywny wokal, fakt: ostatnimi czasy Sebi znacząco zaostrzył ton, i mocno brzmiące gitary od razu wskazują, w którym kierunku podążyli muzycy. Zaznaczyć w tym aspekcie i w tym momencie należy również mocny wpływ stylistyki amerykańskiego rocka, o czym jeszcze wspomnę. Kolejny kawałek to „Street Education”, który rozpoczyna kapitalne wejście gitar, stanowiących wyraźną dominantę także w dalszych partach utworu. Uważam, że to w tym właśnie utworze najciekawiej i najbardziej spektakularnie prowadzący wokal Sebiego uzupełniony i dopełniony został przez kolektywny chórek. Ciekawe niuanse, zarówno wokalne, jak i muzyczne (tu: gitarowe) poświadcza „Breakout”. Dwa kolejne utwory, tj. „(Are you) Dead or alive(?)” oraz kawałek tytułowy mogłyby być nieco lepsze. Oba charakteryzują się zaskakującym wejściem gitar, na pierwszym pojawiają się – częściej spotykane w kolejnych songach – organy Hammonda. Natomiast „Dear all happy People” lokuje się bez wątpienia w czwórce najlepszych kawałków całego albumu i jest to jeden z najlepszych utworów dotychczasowego lata. Udał się w nim chłopakom przede wszystkim fantastycznie melodyjny refren, niczego sobie są jednak i riffy, talerze oraz akurat tutaj świetnie dopasowane, nieco wytłumione chórki. Resztę załatwiły subtelnie wkomponowane organy. Zmiana strony, kolejny utwór i następny duży hit. „In the Gutter” to znakomite wejście, następnie wyciszenie i kapitalny, rytmiczny refren, także i tu chórki są udane. A resztę to już załatwiły subtelnie wkomponowane organy Hammonda:) Które to, dla odmiany, pojawiły się na samym początku kolejnego utworu, tj. „Beware”. I jest to kolejny przypadek utworu (nie tylko Plizzkenów), któremu wybitnie pomagają. Bez nich funkcjonowałby całkiem bez wyrazu (pomijam już te dziwne przyśpiewki w środku), swoją drogą to chyba też zabrakło tu głębszego pomysłu, może dopracowania, stąd i utwór to krótki. Ogólnie jako przeciętny kwalifikuję kolejny, tj. „Stay away”, aczkolwiek sytuację ratuje nieco dobra finalna część, na uwagę zasługuje również niepokojące, nieco przytłumione wejście. Kolejna pozycja na trackliście to „Memento mori”. Łuuu, cóż za partia gitarowa na początku, palce lizać i gratulacje! Dobrze, że ów motyw, w różnych tonacjach, stał się linią przewodnią całego kawałka i refrenu. Niekiedy za dużo znaczy gorzej, tutaj mamy jeden leitmotiv (poza organami, rzecz jasna), który „zrobił” cały utwór. „Rude & Wild” to kolejny potencjalny hit. Piękna melodia, partia gitarowa, organy, oszczędnie zaśpiewany, przez co ważniejsza staje się sama muzyka. Z kolei „Killed by Time” to jak dla mnie chyba najsłabszy na całej płycie (tu to nawet organy nie pomogły), zachodzę również w głowę, czemu ma służyć wejście po serbsku, z reminiscencjami propagandy klasy robotniczej (w wykonaniu niejakiego Amco Yugonaughty). Punkową dynamiką cechuje się utwór zamykający płytę, „(We are the) Unwanted”. To najbardziej żwawy kawałek w dotychczasowym dorobku Plizzkenów.

Kilka słów na koniec. Fakt, iż omówiony długograj stanowi debiut można pominąć, w końcu nie zagrali na nim debiutanci, tylko wytrawni i utalentowani muzycy (aczkolwiek do tej pory bliżej mi nieznani). Płyta nie posiada grzechów wieku dziecięcego i jako taka przedstawia już rozwinięte stadium rozwojowe. Poza wirtuozerią gitarzystów na uwagę zasługuje rozszerzony – o obecne niemal na każdym utworze organy Hammonda, także o syntezator (zagrał stały bywalec street rockowych albumów, Ferdy Doernberg) – zestaw instrumentalny, co już samo w sobie stanowi, przynajmniej dla mnie, znak jakości, również sam Sebi śpiewa inaczej, tzn. chyba lepiej, niż w Stomper ‘98. Stąd też wyrażę opinię, że debiut Plizzkenów to doskonała propozycja muzyczna, zarówno dla początkujących, jak i koneserów (każdy znajdzie coś dla siebie), przede wszystkim jednak dla wielbicieli amerykańskiego stylu rocka. Album poświadcza wiele ciekawych, świeżych, niekiedy całkiem zaskakujących pomysłów, o co przecież w dniu dzisiejszym coraz trudniej, a dwa, może trzy utwory to naprawdę hiciory. Dlatego myślę, że zarówno płyta, jak i sam zespół znajdą wielu sympatyków, także w Europie. Jeśli miałbym się do czegoś przyczepić, to jak na mój gust nieco za dużo na „Wężach” amerykańskiej maniery, bazującej na artystycznie nieprzekonujących, zawodzących chórkach przede wszystkim (wiecie o co chodzi, Guns’n’Roses i te klimaty). Jednak Plizzken to zespół silnie zamerykanizowany (pochodzenie poszczególnych muzyków nie ma tu znaczenia) i jak mniemam będzie się orientował głównie na ten właśnie rynek, stąd też trudno oczekiwać, by grali inaczej. Pomijając ortodoksów, fakt odmienności od wzorca brytyjskiego street rocka nie powinien być dyskwalifikujący, choćby przykład spektakularnego ostatniego albumu The Drownsów pokazuje, że i taka stylistyka przynieść może znakomite efekty. Osobiście z dużym zainteresowaniem śledzić będę (ewentualne) kolejne dokonania grupy.