Skinheads and Blues (Fatal Blow, Black Gold, 2021, Mad Butcher Records)

Ci to dopiero mają kompozytorską potencję! Walijczycy od trzech lat co roku wydają jeden studyjny długograj, które – na dokładkę – przedzielone zostały jeszcze zapisem koncertu z Manchesteru. Czyli po kolei „Hope not Hate” (2018; sumptem własnym), „Victimized” (2019; jeśli w ‘Mad Butcher Records’, to wiadomo po której stronie mają serca), dalej „Generals & Soldiers” (2020; tamże), „Live in Manchester” (2020; tamże), rok 2021 – a jakże, kolejny studyjny album (tamże). Częstotliwość wydawania nowych albumów nie przekłada się jednak generalnie na ich (coraz) niższy poziom, którą to konfigurację znamy z dorobku paru innych zespołów.

Większość zapewne wie, że Fatal Blow to paralelny projekt gości z The Oppressed (Tony i Paul plus Nidge i Wayne; na omawianym krążku po raz pierwszy w czteroosobowym składzie). Stąd klimaty właściwe dla twórczości The Oppressed utrzymane, ba przeniesione zostały niemal jeden do jednego do Fatal Blow, tak, że miejscami można się pomylić, który zespół właśnie gra. Klimaty nie tylko muzyczne, lecz i tekstowe. Jednoznaczna pozycja prorobotnicza, antyfaszystowska, S.H.A.R.P-owska, duch i przesłanie roku 1969 niesie się wszystkimi albumami, całością dotychczasowej twórczości (nie oczekujcie, że się to zmieni, nie w tym przypadku). Wspomnianej potencji kompozytorskiej towarzyszy krzyna talentu, który pozwala na zrealizowanie pomysłów w konkretnych utworach. Dlatego nie dziwi, że na każdym z dotychczasowych długograjów znalazł się jakiś hit. „No Borders” na  „Hope not Hate”, dalej „Spirit of 69”, „No Nazi Skins” (w stylistyce „Smash the Discos” The Business) oraz „Sharp as a Razor” na „Victimized”, czy też „Skinhead Time Bomb” na „Generals & Soldiers”.

Podobnie jest i na omawianym „Black Gold”, na którym ponadprzeciętne w obrębie skinheadskiego rocka – wartościując dla roku 2021 i ogólnie – są dwa ostatnie kawałki. Na chwilę obecną album dostępny jest słuchaczom jako LP w wersjach czarnej i przeźroczystej oraz jako – wymierający podobno – kompakt. Wersje są tożsame, zawierają zgodnie po trzynaście kawałków. Na okładce, na pierwszym planie widnieje „ulubienica” chłopaków (por. jedenasty kawałek z „Generals & Soldiers”), w głębi dostrzeżemy klimaty znane z okładek innych street rockowych albumów z Wysp: subkulturowcy podduszani przez policję (Royal Oi! „Bootboys and Hooligans”), zgromadzenia, masowe przepychanki z okazji strajków robotniczych (Gimp Fist, „The last Stand”).

Album otwiera utwór „Working Class Hymns” (tych hymnów to już się w street punku trochę namnożyło), który daje doskonałe wyobrażenie, co będzie i jak będzie na całym albumie. Dwa zmieniające się wokale, w tym jeden charyzmatyczny (śpiewa na większości utworów), singalongi, piękne brzmienie gitar, melodyjnie. Następny, „We are The Lions”, może nieco słabszy niż otwieracz, jednak w dalszym ciągu na poziomie, ze wstawkami melodycznymi rodem z bluesa – będzie to jeszcze miało znaczenie oraz ciekawym, przerywanym rytmem. Tytułowy „Black Gold” to piękne wejście stopą, po chwili gitara, następnie dołączają się bas i wokal. „Red Flag”, hitem w aspekcie chwytliwej melodii nie będzie, jego wartość lokuje się gdzie indziej. W pięknym przesłaniu w tekście. „One Voice”, czyli piękne gitary, ciekawa melodia, bardziej dopracowany mógłby być refren, jednak to brzmienie… Dla niego samego warto ten utwór przesłuchać, można się zakochać od pierwszego ucha. I znacznie agresywniej i szybciej w kolejnym kawałku czyli w „Society”. Pięknie punkowo zaczepny rytm, końcowa solówka wręcz metalowa, zaczepny również tekst. „Say my Name” i znów kapitalne brzmienie gitar, aczkolwiek tym razem znacznie bardziej w stylu klasycznego rock’n’rolla. Wejście, przy którym nogi podskakują bez świadomości centralnego układu sterowania, zmiana wokala, silnie w rock’n’rollowej stylistyce, tak prezentuje się „Bring the Fight”. „Lockdown”, z wejściem basem, w ogólnym rozrachunku rysuje się jednak bez większej historii. I „Up against the Wall”. Kolejne piękne wejście (Fatal Blow to mistrzowie świata w otwarciach), niepowszednia melodia, ponownie jednak, przynajmniej na mój gust, nieco niedopracowany refren. „Great British Injustice”, klaszczemy pod koniec utworu, ponieważ „injustice” odnajdzie się każdym systemie narodowo-państwowym-religijnym (nawet u talibów, pies was trącał). Przechodzę do kulminacji albumu. „Skinhead Blues” – utwór po prostu fantastyczny. Przepiękne bluesowe brzmienie gitar i doskonała, dopracowana przewodnia linia melodyczna, idealnie dopasowane chórki i ciekawe zakończenie. Nie ma siły: nie sposób się nie kiwać, podrygiwać, gibać i wyginać ile wlezie, jeden z najlepszych „skinheadskich” (od skinheadów, o skinheadach i dla skinheadów) utworów minionego roku. Zamykający krążek, „Spirit of 69”, oznacza się niezwyczajnym, szarpanym, nieco transowym rytmem (jak na klasycznego street punka przystało), pięknie podkreślanym bębnami. To naprawdę bardzo oryginalne, świeże stylistycznie dokonanie, względem którego mam duży problem, by odnaleźć podobnie udany pendant.

Całościowa, utrzymana konsekwentnie na przestrzeni wszystkich trzech dotychczasowych studyjnych długograjów propozycja stylistyczna Fatal Blow jednemu przypadnie do gustu, innemu nie. Kto poszukuje eksperymentów, to nie ten adres: nie ten zespół, nie ten album. Takowy nie znajdzie tu bowiem udziwnień: tylko gitara, bas, perkusja, wokal(-e), mid tempo, czyli dogmatyczny Oi!; naturalnie wpływy klasycznego rock’n’rolla oraz (rhytm)-bluesa stanowią znak rozpoznawczy tego akurat zespołu na tle innych łysych grup. I to dla wielu, w tym dla mnie, w zupełności wystarcza, by propozycję tę zaaprobować, docenić, polubić. A że załogantom instrumenty przy grze nie przeszkadzają, to od trzech lat pogrywają na określonym poziomie (wszystkie albumy są pod względem poziomu bardzo wyrównane), zdobywając tym szacunek sceny – także za światopogląd i teksty. Na omawianym odnajdujemy kolejne dwa kapitalne utwory, wręcz superhiciory. Sumując je ze wspomnianymi na początku recenzji hitami z poprzednich albumów, to jeszcze jeden długograj z dwoma, trzema takimi kawałkami i już będzie można składać bestofkę. „Black Gold” to udany album, by zakończyć rozważania.