Osiem jak się zdaje całkiem nowych, przynajmniej ja ich wcześniej nie słyszałem, utworów wydali w roku ubiegłym Hors Contrôle. Odnosząc się w tej chwili do (zastanawiająco niskiej) liczby kawałków tłoczonych na wydawnictwach z ubiegłego roku, podkreślam, że przedmiotem omówienia będzie kolejny z ubiegłorocznych średniogrających karakanów. Z tą jedynie różnicą, że w tym przypadku napiszę już nie o winylu, lecz o CD. Tytulatura nowego minialbumu Horsów, „2000 * 2020” – na okładce pojawia się również „Oi! Working Class” – suponować może dwie kwestie: 1) wskazywać na staż zespołu, który faktycznie pogrywa od 2000 r., 2) sygnalizować, że w ciągu tych dwóch dekad skomponowane zostały przez załogę jakieś „proletariackie” utwory, które jednakże nie znalazły miejsca na żadnym studyjnym długograju, ani na singlach resp. na kompilacjach z tych lat. Zważywszy na ich wysoki artystyczny poziom nie wydaje mi się, by utwory pomieszczone na CD nie zasługiwały na wcześniejszą publikację, co to, to nie. Zatem chodzi o uhonorowanie owych dwudziestu lat grania francuskich proletariuszy dla łysego proletariatu całego świata nowymi kompozycjami. Dołóżmy do tego wszystkiego jeszcze jedną dwudziestkę: średniograj trwa dokładnie 24 minuty.
O Horsach pisałem nie tak znowu dawno, zatem teraz krótko i zwięźle. Jako zespół mają absolutnie wszystko, by fan street punka zamęczał sąsiadów codziennym odtwarzaniem ich dokonań. Up lub mid-tempo, ciężarne gitary, niedźwiedzi wokal, melodia, podkład rytmiczny, fragmentami fantastyczne solowe popisy członków załogi (gitara, perkusja), chórki. Tym, co ratuje jego (np. moich) sąsiadów, jest owo nieznośnie słabo zmiksowane brzmienie, na które już wskazywałem i które w dalszym ciągu niezmiernie mnie denerwuje. Inaczej na Horsów i ich muzyczne dokonania nie powiem złego słowa. A już na pewno nie po tym wydawnictwie.
Bardzo dobre otwarcie średniograja zagwarantował utwór „C’est là”. Ciekawe wejście, przyspieszone tempo, kiedy trzeba zwolnione, znakomicie uwypuklona gitara solowa, trzy-cztery akordy w pętli, chóralne piękne zaśpiewy, wokal również stanął na wysokości. Drugi utwór, „Comment oublier“, w podobnym stylu co opener. Z dominacją gitary prowadzącej, piękne czteroakordowe wstrzymanie rytmu, ponownie nieźle (chóralnie) zaśpiewany. I już mamy piękne bębny rozpoczynające „La bande noire“. Następnie ponownie umiejętnie zrywany rytm, przy czym na dominantę tego akurat utworu wybrali chłopaki chórek, typowe rozwiązanie dla Horsów skądinąd. I chyba powinni się jednak zdecydować na brzmienie gitar i bębnów, gdyż chórek jest no taki sobie. Bas i perkusja wprowadzają do „Face a face”, by następnie oddać prymat gitarom i wokalowi. Ponownie to up-tempo, ani chwili wytchnienia, z doskonałym podkładem rytmicznym. Delikatnie ustępuje dotychczasowym utworom „Laisse ma vie”. Dobrze, nawet bardzo dobrze zaśpiewany, zabrakło może nieco pomysłu w planie melodyki, przez co to utwór nieco jednowymiarowy i bez głębi, aczkolwiek doskonale zamknięty. „Les nuits montcelliennes” – kapitalne wprowadzenie, fantastyczny dynamiczny, acz krótki utwór, ponownie z sekcją rytmiczną podporządkowaną gitarze solowej. Tytuł następnego utworu, czyli „Rude Girl”, wprowadził mnie nieco w błąd. Spodziewałem się bowiem innej wersji doskonałego utworu „Rude Girls”, znanego z albumu „Enfants du charbon” (2007). To jednak całkiem inny song, z pięknie podkreślonym, „galopującym” rytmem perkusji. Zamykacz, „Angoisses”, początkowo zdaje się sygnalizować zmianę stylu. Rozpoczyna się spokojnie, bardzo spokojnie, by dopiero (dokładnie) po jednej minucie powrócić do up-tempa, dodam, że w sposób wyjątkowo starannie przygotowany. Pozostałe ponad pięć minut to Horsi w najlepszej formie, takiej, w jakiej chce się ich słuchać w kółko. Znów ta przepiękna gitara solowa, wykończenie polegające na wyciszaniu kolejnych instrumentów przy pozostawionym wokalu, brawo!
Nowy średniograj w aspekcie poziomu grania lokuje się spokojnie na 4.6-4.7 w pięciostopniowej skali. Napiszę wręcz, że to po „Enfants…” najlepszy muzycznie graj Horsów w ich dorobku. Chyba się też wiele nie pomylę, jeśli stwierdzę, że nie tyle wbijają się nim do pierwszej ligi europejskiego street punka, co się w niej urządzają na stałe. Zrzędzę jednak permanentnie na jakość nagrań Horsów, czyniłem tak i w recenzji albumu „Les couleurs dans le temps” (2019), i na początku niniejszego omówienia. I po odsłuchu ich nowej „dziesiony” zdania niestety nie zmienię. Perkusja chwilami brzmi jakby ktoś tłukł w lesie drągiem po drzewach a pałkami po miednicy w kuchni, na gitarze grano w pokoju obok, na basie dwa pokoje dalej, chórek darł ryja gdzieś na klatce schodowej. Dla załogi do rozważenia: może warto by zrezygnować z ambicji DIY i zlecić profesjonalne zgranie kawałków specjalistom. Jak sądzę, byłoby to z korzyścią dla wszystkich (poza sąsiadami fana street punka, rzecz jasna). Przede wszystkim jednak dla zespołu, czyli grupy naprawdę doskonałych muzyków, których instrumentalna wirtuozeria w wielu przypadkach z ledwością przebija się przez wszechwładny łoskot.