No to się doigraliśmy. W 2019 roku nowy album wydała kolejna legenda. Tym razem niemiecka. Legenda hamburskiej sceny punkowej (subkulturowej) Razzia, której geneza sięga roku 1978/9 – zatem to już ponad czterdzieści lat. Poprzez swe albumy „Tag ohne Schatten” (1983), „Ausflug mit Franziska” (1986), „Menschen zu Wasser” (1989) zapisała się złotymi głoskami w historii całego niemieckiego punka. I już teraz wskazać należy na jedną, fundamentalną kwestię, tak, by uniknąć nieporozumień. Rozumienie punka przez Razzię było od początku swoiście niezależne. I to praktycznie w każdym jego aspekcie. Tym choćby, co wyróżniało Razzię na tle innych niemieckich załóg punkowych z lat osiemdziesiątych w kwestiach brzmieniowych, było wykorzystanie przeróżnych słabopunkowych instrumentów, zwłaszcza keyboardu. Przez wszystkie te lata funkcjonowali w subkulturowym światku bez oglądania się na mody, bez chwytliwo-populistycznych tekstów, bez hipermelodyjnego punko-polo lub Sugar-Oi!, tudzież, co rzadsze, również bez bezpośredniego politycznego zaangażowania (jeden refleks znajduje się na nowej płycie, kawałek „Ein Hauch von Wandlitz”). Odmienność ta była tak diametralna, że można by ją oddać trawestując tytuł ich omawianego długograja: Razzia funkcjonowała „am Rande des [deutschen] Punkrocks”. I owo kompleksowo odmienne rozumienie punka dotyczy w nie mniejszym stopniu recenzowanego albumu. To nie bezrefleksyjny łomot, to do cna przemyślany, inteligencki, nieco kameralny punk. Nie dla każdego, nie dla każdej, raczej dla wyrobionego słuchawka/wyrobionej słuchawki.
Jak to bywa, tak długa historia zespołu pełna była przerw, odejść, zmian składu, powrotów itd. Pierwsza faza trwała tak jakoś do 1991 roku. Druga faza to lata 1993-2004, w których Razzia pogrywała w mocno zmienionym składzie i z innym wokalistą. Od roku 2008 możemy natomiast rozprawiać o fazie trzeciej. Wtedy to mieli zagrać jubileuszowy, z okazji trzydziestolecia istnienia zespołu, koncert. Wedle mych informacji, nigdy go nie zagrali. Ale się spotkali, popróbowali i podczas późniejszych sporadycznych występów na koncertach, zadecydowali o nagraniu nowego albumu. I nagrali go niemal w prymarnym składzie (po 25 latach wrócił wokalista Rajas), jedynie w 2016 r. odszedł klawiszowiec Bernhard (słyszymy go na kawałku „Lauf, Junge lauf”). Nowa publikacja Razzii nosi tytuł „Am Rande von Berlin”, ukazała się jako CD i podwójny album winylowy, przy czym wytłoczone zostały tylko trzy strony.* I CD, i winyl zawierają zgodnie po czternaście kawałków. Długich. Tylko dwa trwają poniżej trzech minut, sześć poniżej czterech minut, zaś najkrótszy liczy sobie 2.46 min. W całości daje to prawie godzinę grania, fe-no-me-nal-ne-go grania.
Stąd też jakie, panie, oceny poszczególnych utworów? Jaka albumu ocena ogólna? Nie ma co oceniać, nie ma co pisać. Pięć gwiazdek na pięć możliwych. Z zastrzeżeniem… Nie jest to album do słuchania na melanżu, w kolektywie, w środkach lokomocji miejskiej, na siłce, z kobietą w łóżku. Tylko i wyłącznie do odsłuchu indywidualnego (i nakazać na całej klatce ciszę). Ani w muzie, ani w tekście nie znajdziecie słońca, promiennego szczebiotu dziecka, szmeru strumyka, szumu lasu, śpiewu dziewcząt w czasie kąpieli w rzece w upalny dzień. Co znajdziecie, to deszcz, mgłę, mrok, krążące bezszelestnie wokół domu bezcielesne byty – wszystko to oddane niepokojem gitary prowadzącej, zawodzeniem wiolonczeli, chropowatym wokalem, chórkami. Ponuro, mrocznie, niepokojąco, d(r)eszczowo, koniec świata, przyczyną człowiek. Nie widziałem jeszcze nowej Razzii na koncercie, wiem jednak, że nawet, jak byście chcieli, to nie zapogujecie przy tych kawałkach. Chociaż fragmentami krew się wzburzy, bo panowie to przypierdolić potrafią nadal (fragmenty „Liebe Grüße aus dem Rotweingürtel” albo „Rezeptur der Angst”). Dobrze, co zyskamy w zamian, zapytacie? Dużo, bardzo dużo. Spotka was nieczęsta w street rocku przyjemność obcowania ze SZTUKĄ.
Posłuchajcie jedynie „Nicht in meinem Namen”, „Der böse Frau” [wiem, rozumiem, ale tak właśnie brzmi ten tytuł], cudowny kawałek. Albo sięgnijcie od razu po kończący album „Rezeptur der Angst”. Ten kawałek po prostu zabija, mnie zmasakrował totalnie. Już się nie mogę doczekać, kiedy go usłyszę z winyla (cello jak nic rozpierdzieli subwoofer). Fantastyczne wejście wiolonczeli (aż dreszcze przechodzą), następnie punkowa ekspresja, połączona z dobrą melodią, przepiękne zejścia tonacji w dół (raz dwa, razdwatrzy). Uff. Jeden z charakterystycznych dla twórczości Razzii środków, który spotkacie i na nowym albumie, stanowi połączenie spokojnego wprowadzenia z następującym totalnym jebnięciem („Straße der Krähen”, „Rezeptur der Angst”).
„Am Rande von Berlin” to album również znakomicie zaśpiewany, zgrany i przemawiający przekazem tekstowym. Rajas nie zapomniał, jak się śpiewa, więcej jeszcze: wspiął się chyba na wyżyny i zbliża się poziomem zaśpiewu do Eugena z Die Skeptiker. Uwaga natury ogólnej: tonus Rajasa zgrany jest perfekcyjnie z tonacją Razzii, tworząc nierozdzielną całość. Brzmienie poszczególnych utworów wzbogaca całe spektrum instrumentalne, oczywiście z wiolonczelą (ach to brzmienie, „Berchtesgaden”, „Straße der Krähen”) na pierwszym miejscu (gościnnie zagrał Friedrich Paravicini). A dźwięk gitar jest wprost kryształowy. No i całościowo, album został po prostu bardzo dobrze zmiksowany (pięknie „szeleszczące” talerze na „Nitro” [swoją drogą ciekawa semantycznie przestawnia!]). Kapitalne, na poziomie akademickim są teksty. Do przemyśleń, do interpretacji, do zastanowienia się (także nad sobą). Bez pouczeń, bez kaznodziejskiego palca w górze, bez kopiowania jeden do jednego alternatywnych haseł z lat osiemdziesiątych (próba porównania z tekstami na nowym albumie Moskwy byłaby absurdalna). To całkiem inna strona punkowych tekstów, wcale nie ta gorsza, inna po prostu. Nie ma tu agresji, nie ma prowokacji, nie ma wulgarności. Jest zaangażowanie, ale innego rodzaju, to próba zrozumienia drugiego człowieka, świata, mechanizmu powstawania i funkcjonowania patologii społecznych, melancholia, przygnębienie, ciężar egzystencji gniotący przeciętnego człowieka. I jeszcze ta totalnie odjechana okładka. Siedzę i główkuję, jak by ją zinterpretować, ale póki co nic mądrego wymyśleć nie mogę (również „dziadek już od roku siedzi i wymyśla odpowiedzi, babka jakiś czas myślała, ale wkrótce osiwiała” itd.). Jak wymyślę (osiwieć mogę jedynie pod pachami), to zrobię PS.
* Ostatnio coś podobnego uskuteczniła jeszcze większa niemiecka legenda punka, także z Hamburga, czyli Slime, którzy wydali kompilację na winylu wytłoczonym tylko z jednej strony (czego to, panie, teraz nie wymyślą?). Alleluja, już niedługo, jakoś w marcu, Slime wydają nowy album.