Ożeż ty! (Oi! 40 Years Untamed [kompilacja], 2020, Pirates Press Records)

No proszę, już zaczynałem utwierdzać się w przekonaniu, że rok ów pandemiczny 2020 przyjdzie spisać całkowicie na straty. Takiej cienizny, jeśli chodzi o ortodoksyjne, utrzymane na dobrym i bardzo dobrym poziomie wydawnictwa street punkowe, to chyba jeszcze nie było (na przeciętności szkoda czasu, nawet w pandemii). No cóż FCK CRN… No i tak już wątpiłem, nie porwał mnie nowy LP Lion’s Law, The Drawns to z kolei bardziej flanka miękkiego street punka, nadzieja ustępowała, aż tu, panie, Pirates Press Records odpaliło na koniec roku bomby. Powtórzę – bomby. Bowiem nakładem ichniejszym ukazały się trzy street rockowe długograje w postaci antologii/kompilacji/składanki. Po pierwszym uchu można by owe trzy wydawnictwa upredykatyzować następująco: „Oi! 40 Years Untamed” to prawdziwy burzący Grand Slam, „For Family and Flag” to bomba odłamkowa, natomiast i niestety „Oi! This is Streetpunk 2020” to taki przeciwpiechotny fugas; jak posłucham kilka razy, to może mi się ocena zmieni. Łatwo się zatem domyślić, że przedmiotem omówienia będzie w tym miejscu „Oi! 40 Years Untamed”, czyli ta z antologii, która prezentuje street punk w jego najczystszej, nieskalanej postaci. No bo spójrz pan tylko na wybór zespołów obecnych na wydawnictwie: Cock Sparrer, The Old Firm Casuals, Gimp Fist, Cockney Rejects, The Last Resort i inne tuzy – kurka, to nie mogło się nie udać.

Ruszamy z zarysem genezy. Omawiana kompilacja to hołd dla całej serii antologii street punka, powstających – jeśli się nie mylę – w przeciągu niemal dwóch dekad, począwszy od roku 1980. Pierwszym z tej serii był protoplasta recenzowanego wydawnictwa, czyli „Oi! The Album” (1980), płyta legendarna i, co nieco przykre, najlepsza ze wszystkich. Bowiem następujące, choćby „Strength thru Oi!” (1981), „Carry on Oi!” (1981) und „Oi! Oi! that’s yer a lot” (1982), „Son of Oi!” (1983), „The Oi! of Sex” (1984), „The Sound of Oi!” (1987), „Oi! The new Breed” (1993), „Oi! It’s a World League” (1993), trzyczęściowy „Oi! This is England” (1997) koło „Oi! The Album” nawet nie leżały, a niektóre z nich wręcz przynudzały aż (nie-)miło. Z pierwowzorem łączy recenzowany album jeden jeszcze dodatkowy fakt: dwa zespoły znalazły się na obu albumach. Które? Kiepska zagadka, to przeca  jasne: Cock Sparrer i Cockney Rejects (zastanawiające, czemu nie znaleźli teraz uznania Angelic Upstars?). Wyposażona w gustowną, stylizowaną okładkę, w pięciu wariantach kolorystycznych, płyta ukazała się (na razie?) jedynie za Wielką Wodą, czekam z niecierpliwością, aż europejska filia Piratów (tłoczy w Czechach, dystrybutorem na Wyspy będzie Plastic Head, no ale już za kilka dni będzie twardy brexit i cła) wyda wersję na Europę (koszty wysyłki z US są z reguły prawie dwukrotnie wyższe niż koszt samego winyla).

Album zawiera piętnaście kawałków, każdy pochodzi od innego wykonawcy, czyli jest tak, jak na porządną antologię przystało. Znajdziemy na nim kapele znane i dla street punka wielce zasłużone, dalej załogi odświeżone resp. wyciągnięte z niebytu, ale także świeży narybek. Oraz utwory doskonale już znane, odświeżone resp. wyciągnięte z niebytu, ale także kilka nowości. Na początek zastrzeżenie: pojawiające się w tytulaturze cztery dekady, odnoszą się w pierwszym rzędzie do stażu paru zespołów, mniej do czasu powstania utworów. Otwiera długograja Cock Sparrer. No i mamy klasyczny nokaut już na sam początek. „Take it on the Chin” to doskonały kawałek, pierwszy od czasu długograja „Forever” (zatem to już trzy lata; drugi nowy song, tylko o ździebko słabszy, znajdziecie na „For Family and Flag”), chłopaki się po prostu nie starzeją. Wszystko to, z czego znacie CS i za co ich cenicie, odnajdziecie w tym utworze: melodia, udana solówka, wokal, chórki. A jeśli „Take it…” (i „Marching Onwards”) stanowić ma(ją) zapowiedź nowego albumu, to ja zamawiam go już teraz w przedsprzedaży i jestem gotowy, mając w pamięci dekadowy cykl wydawniczy CS, czekać nań jeszcze siedem lat. Angole z Crashed Out, od jakiejś dekady mało aktywni, przygotowali na potrzeby projektu kawałek wcześniej niepublikowany. „Against all Odds” to song mocny w brzmieniu, melodyjny, z ciekawym wstępem (choć ta dłuuuuuga cisza na początku jest niepokojąca), dalej z partią wprowadzającą w stylu Iron Maiden oraz z wyraźnie dominującą gitarą przewodnią na przestrzeni całego utworu. Słowem – jestem ukontentowan, nawet jeśli nie zgram go do bestofki za rok 2020. Premierowy song „We decide” dostarczyli na płytę również starzy wyjadacze z Bishops Green. Trzy, cztery akordy, obniżenie muzy i wokalu w wygłosie partii przedrefrenowej, wzmocniona gitara, szarpany bas w tle – wszystko to przyniosło bardzo fajny efekt. Pomimo zawirowań w składzie, kolejnych (niepotrzebnych chyba) quasi-ideologizujących dyskusji z fanami w sieci, Stomperzy 98’ muzycznie pozostają w formie. Nowy kawałek, „Bessere Zeiten”, organicznie nawiązuje do stylu z „Althergebracht”, zatem utrzymany jest w stylistyce znacznie ostrzejszej, dynamiczniejszej aniżeli miało to miejsce na wydawnictwach z pierwszego okresu działalności zespołu. Jest i saksofon, może to znak, że problemy zdrowotne jeden ze Stompich ma już za sobą. Notabene to jedyny nieangielskojęzyczny utwór na albumie. I słusznie: Giermańce nie gęsi i swój język mają. Z niebytu wyciągani są w ostatnim czasie Doug & The Slugz. Gwoli przypomnienia, był to pierwszy street rockowy zespół w Mieście Aniołów, debiutujący w 1983 r., większość materiału zgrywana była rok później. I tenże właśnie materiał w ostatnich dwóch latach sukcesywnie przypominany jest słuchaczowi europejskiemu. I bardzo dobrze się dzieje, bowiem propozycja stylistyczna i melodyczna Doug & The Slugz to bardzo ciekawe granie. Naturalnie, może już nieco zaśniedziałe, zwłaszcza dla uszu młodszych słuchaczy, ale trzymające określony poziom, trzyakordowy z wariacjami na basie dodam jeszcze. Utwór, o którym mowa, czyli „Friday in Old Town” – skądinąd chyba jeden (oprócz „Promised us a Future”) z najlepszych w ich dorobku, był publikowany zarówno na maxi singlu „Skinhead Faction” (2018), jak i na (chyba już wydanym) długograju „Smash! Hits Vol. 1”. Żabojady z Lion’s Law grają swoje. Silne wpływy metalu (czy można w tym przypadku mówić jeszcze o Oi!?), bardzo mocne brzmienie, charakterystyczny wokal Wattiego; również i oni nie schodzą poniżej pewnego, przyzwoitego rzecz jasna, poziomu. „Pathfinder” to kawałek z wydanego na początku tego roku długograja „The Pain, The Blood and The Sword”, z dobrego LP, który jednak, jak wspomniałem, nie przekonał mnie w 100%. The Old Firm Casuals zdecydowali się na wydany już wcześniej („A Butchers Banquet”, 2016; wznowienie 2020) utwór „Noddy Holder”. I to był dobry wybór! Super kawałek, pierwyj sort amerykańskiego Rock’n’Oi z rytmicznym, podkreślającym rytm klaskaniem (TOFC powinni chyba to opatentować, nikt nie robi tego lepiej od nich), nie ma mowy – niespokojność nóg/glanów jest przy tym utworze gwarantowana. Ciąg dalszy czystego street rockowego Rock’n’Rolla poświadcza utwór „One more Pint” autorstwa młodego stażem combo z Seattle i Waszyngtonu The Drowns. Pochodzi z ich tegorocznego, doskonałego (acz trochę za „miękkiego”) długograja pt. „Under Tension”. Kawałek mocno zaczepny melodyjnie, z chórkami, żwawy w tempie, z ciekawą solówką w drugiej części. Utworem, który mnie zawsze (pierwotnie na „Unforgiven”, 2007) wgniata w podłogę, to „Wish you weren’t here” Cockney Rejects. Marzenie, mimo, że sam początek tego wcale nie zapowiada, a nawet biorąc pod uwagę, że to kawałek z fazy Sugar-Oi! w twórczości CR, którą co prawilniejsi wśród łysej bandy pomijają milczeniem. Pomimo to, włączenie tego akurat kawałka na jubileuszowy album Oi! uważam za posunięcie dobre. To bowiem w warstwie melodyjnej street punk w swej najczystszej postaci, w swych stylowych korzeniach, taki właśnie, jaki został poświadczony na „Oi! The Album” sprzed czterdziestu laty. Czyli: mid-tempo i melodyjność, która – nic nie ujmując klasycznemu punkowi – cechuje jedynie klasyczny skinheadski Rock’n’Roll. W ten sposób ten właśnie kawałek stanowi piękną klamrę, spinającą oba albumy. The Last Resort i ich „New Disease” – raczej dla wielbicieli combo i zdeterminowanych. Doceniam zespół, jego dokonania, niepodrabialny styl, również nastawienie chłopaków do otaczającego nas świata, jednak muzycznie nigdy mi do końca nie pasowali (i pewnie już nie podpasują). W każdym razie to fajne i potrzebne, że stare wygi dały znać o sobie nowym kawałkiem. The Gonads to kawał brytyjskiej historii Oi! Może nie byli (ani nie są) tak znani i rozpoznawalni jak Cock Sparrer, czy Cockney Rejects, jednak swoje nagrali i zagrali (w końcu pogrywają od końca lat 70-tych). „Federales” to kawałek bardzo udany, nieco wprawdzie rozczłonkowany, z chóralnym „federales” w partii refrenu oraz ciekawie brzmiącą gitarą solową, tak i z podgwizdywaniem też. Tak się jednak zastanawiam, czy nie mamy tu do czynienia z małym nepotyzmem ze strony redaktora odpowiedzialnego, jako że Gary Bushell, pomysłodawca zarówno „Oi! The Album” (i kolejnych serii), jak i przedmiotu tej recenzji, był dawniej członkiem zespołu (udzielał się również przez jakiś czas jako menago Cockney Rejects). Prole to w odróżnieniu od Gonadsów zespół efemeryda, pojawiał się i znikał, działał pod kilkoma nazwami, a muzycznie obecny był głównie na składankach. Stylistycznie to mięciutkiego, sugarowego Oi! ciąg dalszy, jednak nie powinno to być odbierane jako dyskwalifikacja (przynajmniej nie przez niedogmatyków). To w żadnym wypadku, bowiem ów nowy, przygotowany specjalnie na recenzowany album kawałek „Sawdust Caesars”, jest pięknie melodyjny, natomiast w tekście unitarystyczny. Wreszcie Gimp Fist z utworem „One Shot”. Nie jest to ich najlepszy kawałek – to jasne i nie ma co zaklinać rzeczywistości, pewnie nie zmieściłby się w pierwszej dwudziestce hipotetycznego The best of GF. Jednak posłuchać się da, z pewnością nie odrzuca od głośników. Podobnie jak Stomperzy, także Gimp Fist kontynuują stylistykę przyspieszonego brzmienia, znanego z ostatniego albumu („Blood”). The Business. Co by tu napisać? Może tylko tyle, że są duże problemy. Większa część zespołu twierdzi (słusznie), że The Business jako zespół już na zawsze będzie się kojarzony z Mickiem Fitzem (kurka, to już cztery lata), stąd wszystko to, co od grudnia 2016 r. sygnowane jest nazwą The Business, nie stanowi kontynuacji działalności sensu stricto. Niezależnie od tego, recenzowany „You know my Name” to utwór dobry, bez względu na to, kto pod nazwą The Business akurat pogrywa. Amerykańce z Noi!se zaznaczyli swą (oczekiwaną) obecność nowym kawałkiem. Znani także doskonale i w Europie (płyty wydawali w Randale Records) brzmią na „Life in the Shade”, tak jak brzmi amerykański Oi! sparowany z HC plus obowiązkowa dawka anglosaskiego rocka.

Jak to bywa z kompilacjami, precyzyjniej: jak to bywa z ich recepcją (pozytywną bądź nie), wszystko zależy od zestawiającego: jego wyczucia, smaku muzycznego, preferencji. Osobiście pewnie bym niektóre zespoły podmienił, jednak koncentruję się i omawiam to, co dostaliśmy od Mr. Garego. I kieruję pod jego adresem, jak również pod adresem Pirates Press Records, gratulacje – udał się im pięknie zharmonizowany, wyrównany poziomem, kolorowy w barwie dźwiękowej, europejsko-amerykański w zestawieniu, ciekawy i super melodyjny album. Do tego nieźle zmiksowany, nawet czterdziestoletnie bez mała songi (casus Doug & The Slugz) brzmią krystalicznie czysto. Dla piszącego: omówiona płyta to bez dwóch zdań album roku, jeśli chodzi o street punka. I nie wpływa na jego waloryzację wspomniana na początku recenzji ogólna cienizna wydawnicza w roku tym pandemicznym, myślę, że miałby szansę na pierwszą piątkę, no dziesiątkę w każdym roku XXI w. Nie ma wyjścia bracia i siostry, rozbijać świnki skarbonki, wyciągać zaskórniaki ze skarpety, uszczknąć co nieco babci z emerytury – „Oi! 40 Years Untamed” to must have dla każdego prawilnego street rockowca.