Można? Można! (Načo názov, Old school punk rock, 2017 [CD]/2018 [LP], sumptem własnym)

Czy można jeszcze w dniu dzisiejszym, czyli w czasach dominującego konsumpcjonizmu (górnołużycki pisarz, Jurij Brězan, trafnie to nazwał: „přeco wjac a ženje dosć“ [ciągle więcej i nigdy nie dość]), trendywankerstwa (Trendy Wankers fuck off!) i połączonego z nim wyjątkowo debilnego zjawiska, nazwijmy go: influencjonizmem (trzeba być ciężkim idiotą, aby inspirować się jakimś innym internetowym idiotą), dalej swoistej dumy z bycia debilem-nieukiem, prezentowanej w rozmaitych programach telewizyjnych, wszechobecnej sprzedaży ideałów (za parę piw pod sklepem, czyż nie bracia Irokezi?), pozostać dogmatycznym, niezmiennym subkulturowcem? Jasne, że tak. Nadal istnieje przecież najstarsza (bo powstała w ’69 roku) z tradycyjnych subkultur muzycznych, która się nie zmienia, a fakt niezmienności (i dumy z niej) wypisuje w tytułach i tekstach utworów reprezentujących ją zespołów. Načo názov (prawilnymi) glacami nie byli, myślę sobie, że nawet sama sugestia mogłaby chłopaków w jakiś sposób urazić, aczkolwiek „unity” pojawia się w ich tekstach wcale często (spójrzcie tylko na okładkę recenzowanego długograja). Nie zmienia to faktu, że pozostali przed dwie z okładem dekady dogmatycznie wierni subkulturze: punkowej ideologii, aczkolwiek znacznie mniej subkulturowemu outfitowi, nawet długograja wydali sami, oraz, ku czemu zmierzam, czystej, ortodoksyjnej punkowej muzie. Jak zmieniła się punkowa muzyka w przeciągu czterech dekad, co z niej pozostało, co z niej zrobiono, lub wręcz: co jej zrobiono – nie ma się co rozpisywać, każdemu zainteresowanemu odpowiednie wnioski nasuwają się same.

Czy można zatem w dniu dzisiejszym grać jeszcze punka rodem ze starej szkoły? A jakże! Można, i poświadcza to zarówno cały, wcale niemały, dorobek chłopaków z Načo názov, jak i może najdobitniej właśnie ich najnowszy, ósmy z kolei studyjny długograj „Old school punk rock”, wydany po dłuższej, bo ośmioletniej przerwie (ostatnim był „Fucking Lies!” z roku 2009).  Początki kapeli to pierwsza połowa lat 90-tych minionego wieku, rozpadali się i schodzili znowu, po wielokroć zmieniał się skład. Szerzej znani stali się dopiero od albumu „Proti vetru“(1999), jeszcze bardziej od „Myslieť nadovšetko“(2002), dziś śmiało można ich zaliczać do weteranów słowackiego punka.

„Punk rock starej szkoły” zawiera trzynaście nowych kawałków i jedną nową aranżację starszego kawałka. Zgrywany był na wiosnę 2017 roku w Trenčínie, w tym samym roku ukazał się kompakt, a na początku 2018 r. winyl (nadal do dostania). W warstwie muzycznej mówimy jednoznacznie o punku starej szkoły. I nie ma co do tego wątpliwości. Żadnych udziwnień: trzy-cztery akordy, prosta solówka, obniżone strojenie, chropowaty głos frontmana Joska, często ciekawie przeciągającego wygłosy, chórki, klasycznie przyspieszona, melodyjna, rytmiczna i agresywna sekcja rytmiczna. I to w zupełności wystarcza, by powalić na podłogę każdego old-punka (i to znajdującego się w stanie niewskazującym). I tak sobie myślę przy kolejnych przesłuchach tej płyty, że mam naprawdę spore problemy, by odnaleźć współczesną środkowoeuropejską kapelę, która by grała punka w podobnie ortodoksyjny sposób (nawet Konflikt, by pozostać jedynie na słowackim gruncie, już dawno poszedł bardziej w mix punka i metalu). Na gitarze pogrywa znana osobistość słowackiej sceny punkowej, czyli Mekýš. Nie wiem, na jakim wiośle, ale brzmienie ma toto nieziemskie. Z kolei do maniery wokalnej Joska trzeba się przyzwyczaić. W niektórych kawałkach zarówno tender głosu, jak i umiejętności są ok, ale w innych („Maškarný ples“) dałoby się chyba lepiej. Teksty, najczęściej w czasie posiadówek w knajpach, pisze tenże. Na punkowo, ma się rozumieć. Czyli: podostrzony socjalnie ton (antyspołecznie, antypolitycznie), nihilistycznie („możesz [jeszcze] pierdolić, no to pierdol wszystko”; „Môžem jebať”), ilość wulgaryzmów utrzymana została na odpowiednio wysokim poziomie.

Album jest, jeśli chodzi o poziom artystyczny, w miarę wyrównany. Parę lepszych utworów, parę słabszych, dwa-trzy fantastyczne. Jako bardzo interesujący – tekstowo (przed sąd ich wszystkich, subkulturowych popaprańców, nie będą nam tu naszego grzecznego, spokojnego społeczeństwa bałamucili) i melodyjnie – prezentuje się Opener („Do sudov”). Bardzo, ale to bardzo podoba mi się „Svet sa topí v krvi”, z nieprzemijającą nutą muzyczną i aktualnym tekstem. Fenomenalny jest „Hola hou”, przy którym miałem okazję zaobserwować inny fenomen. Oto w trakcie odtwarzania wypastowane i odstawione póki co na półkę wszystkie moje glany jęły samoistnie podskakiwać: począwszy od trzydziurkowców, przez sześcio- (bordo) i ośmiodziurkowce (bordo, niebieskie) oraz stare, wysłużone i zmasakrowane w niezliczonych pogo czarne dziesięciodziurkowce, a nawet dołączyły do nich Winchestery Dr. Martensa, które normalnie trzymają nos wysoko w górze i się z pospólstwem glanowym nie bratają. Tak oto dobra muzyka łączy pokolenia, płcie oraz klasy społeczeństwa glanowego. Kultura słowacka, podobnie jak większości kultur słowiańskich (z pominięciem polskiej tradycji szlacheckiej i štokawskiej Dubrownika w kulturze chorwackiej), poświadcza model oparty na archetypie ludowym. Dotyczy to także muzyki (tu: słowackiej), która – i dzisiaj – nawiązuje w sposób organiczny lub zamierzony (tj. artystyczny) do ludowych korzeni. Nawiązanie takie przyjmuje różne formy, jak dla mnie szczególnie ciekawe są jednak przeróbki (tu: punkowe) starych pieśni ludowych. Jedną taką przeróbkę odnajdziemy i na nowym albumie. „Tri dubové kyje“, czyli utwór zamykający album, to przeróbka pieśni ludowej pt. „Ešte som sa neoženil“ (wersja słowacka tytułu) z… No właśnie, najprawdopodobniej z Valašska lub Moravskiego Slovácka, czyli z regionu, powiedzmy, językowo i kulturowo przechodniego między Morawami a Słowacją (chłopaki pochodzą z bliskich okolic, bo ze słowackiego Púchova). Muzycznie rewelacja (uh, to przyspieszenie!), brzmienie powala, niezgorszy także tekstowo*, jednym słowem – fantastyczna przeróbka, dowodnie ukazująca potrzebę i wartość muzyczną takich zabiegów.

W ogólnym rozrachunku oceniam nowy album chłopaków z Načo názov jako bardzo udany (veľmi sa mi páči). Kto „poňho” nie sięgnie, tego mogę zapewnić, że „je kokot” („Hola hou”) i „už sa naňho každý chystá, pankáč, skinhead, anarchista“ (z jednego z wcześniejszych ich utworów). W refleksji napiszę, iż miniony rok 2018 określić przyjdzie jako rok wielkich powrotów (Nabat, Evil Conduct), ale i jako rok pożegnań. Dochodzą mnie bowiem słuchy spod Krivánia i znad Dunaju, głośno ćwierkają o tym zwłaszcza wróble na ryneczku w Púchovie, że nowym albumem Načo názov żegna się z aktywnym graniem. Oby się nie potwierdziły.

* Warto tekst przytoczyć w całości, myślę, że pasuje również do naszych, rodzimych uwarunkowań (zamiast Krivánia wstaw Giewont): Tento štát ma dobre jebe, // vláda mi krv pije. // Dal som si ja vyhotoviť, // tri dubové kyje.// Jedným budem fízlov biť si, // a s tým druhým nazi, nazi, nazi, nazi. // A s tým tretím kyja-kyjačiskom, // káder štátnej moci. // Keď pôjdeš ty, pôjdem aj ja, // pôjdeme obaja. // Nebudeme tolerovať, // čo sa tu vystrája. // Beztrestne sa vyškierajú, // premiér hubou mele, mele, mele, mele. // Najvyšší čas nakopať, // tie kurvy do prdele. // Zober laná, kladivá, // šróby, desky, klince. // Prerobíme na Kriváni, // kríž na šibenice. // Za vajcá sa hompálať si, // budú všetci nazi, nazi, nazi, nazi. // Politici, mafiáni, // fízli aj vojaci.