Bad Religion. Więcej niż te dwie słowie pisać nie trzeba (nie należy). Nie ma potrzeby wprowadzania do tematu, wyjaśniania, przybliżania, informowania. Zespół-symbol, zespół-legenda, banda inteligentów i ponadprzeciętnych muzyków, grających dłużej niż większość z pogujących na ich koncertach ma lat. Na koncie szesnaście studyjnych albumów – omawiany „Age of Unreason” jest siedemnastym, wydanym po sześciu z okładem latach (najdłuższa przerwa) od kapitalnego „True North”, również wiele kompilacji, do tego niezliczone hity. Przy tym niezmiennie wierni swojemu rozumieniu stylu punk rocka (niekiedy z tendencją do hardcore). Niektórzy powiedzą: przecież grają na jedno kopyto. Dokładnie tak. Jednak to właśnie umiejętność utrzymania własnego, niepowtarzalnego stylu – i to na przestrzeni wielu albumów – znamionuje zespoły wielkie i wielkość zespołu. Na jedno kopyto grali lub grają choćby i Status Quo, i Iron Maiden, a nikt chyba nie odważy się powiedzieć, że są to załogi słabe.
Dla wielu ze średniej generacji Bad Religion (BR) to kapela, która kształtowała nasz gust muzyczny. Znałem takich, dla których był to synonim; ciężko przychodziło im zaakceptowanie jako punk rocka muzyki, która nie brzmiała jak BR. Również uformowała ona – w większej lub mniejszej mierze – światopogląd wielu z nas, a miało to znaczenie zwłaszcza w Polsce (długi czas grania Złej Religii to przecież czas, kiedy na Piotrowym stolcu w Watykanie zasiadał rodak z Wadowic). Do dnia dzisiejszego uwielbiam jeździć w lecie na Holce w koszulce Bad Religion z przekreślonym krzyżem na plecach. Te oburzone i jadowite spojrzenia, rzucane na mnie z okien stojących na światłach samochodów lub ze strony pieszych czekających na zielone. Niekiedy słowne wymiany poglądów i uprzejmości, niekiedy krótkie fizyczne zwarcia (w takich sytuacjach trzeba być szybkim, bo by przypierdolić jakiemuś nawiedzonemu frajerowi w łeb, to trzeba najpierw postawić skuter na nóżce i jeszcze zdjąć kask). Tak tak, w polskim Katoli(je)banie koszulki Bad Religion były i są zacnym tudzież pięknie prowokacyjnym wyznacznikiem postawy (anty-)socjalnej…
Zatem… Czternaście utworów z nowego albumu (CD i winyl nie są identyczne, CD zawiera bonusy „The Kids Are Alt-Right“ i „The Profane Rights of Man“; długograj dostępny jest w wielu wariantach kolorystycznych) to dokładnie to, do czego nas BR przez wszystkie te cztery dekady przyzwyczaili. Żadnych kompromisów, poszukiwań, większych odboczeń. Po pierwsze, melodyjnie – pieczęć firmowa B. Gurewitza oraz grania na trzy gitary. Po drugie, krótko i treściwie, bez tasiemców. Tylko jeden ponad trzyminutowy utwór, cztery poniżej półtorej minuty, w sumie dało to niewiele ponad pół godziny grania na winylu (38 minut na CD). Po trzecie, zasadniczo dynamicznie, tak jak zawsze, ale i – kiedy trzeba – nieco spokojniej. Po czwarte, typowo gwałtownie i raptownie kończące się utwory. Po piąte, niezmiennie rozpoznawalny na pierwsze ucho wokal G. Graffina. No i chórki, rzecz jasna, to po szóste. W typowym dla chłopaków stylu, czyli wielogłosowe, lecz raczej w tle, okalające prowadzący wokal, bez narzucania się, trzeba do nich dotrzeć. Jednakowoż: bez chórków to nie byłby przeca prawdziwy Bad Religion, o nie. Po siódme, BR zawsze mieli dobrych perkusistów i to słychać także i tu (zwłaszcza rytmiczne połączenie stopy z talerzami). Teksty są mocno zaangażowane (coś w stylu Fuck Trump Songs), tak jak zawsze, choć powiedzieć przyjdzie, że trudno w dniu dzisiejszym nie być autorowi tekstów, wykładowcy akademickiemu, politycznie zaangażowanym, kiedy na czele wielkiego narodu stoi obrażalski dzidziuś z zaczeską na (pustej) głowie. Nie tak jak zawsze, bo wyjątkowo ciekawa, otwierająca wiele możliwości interpretacyjnych jest okładka albumu. Naturalnie, stoi ona w semantycznym związku z jednym z utworów („[Don’t] Lose your Head”). Jednak możliwości interpretacyjnych jest tu od groma, Michał Anioł nie na darmo przecież nadał swej niedoścignionej rzeźbie w takich, a nie innych czasach taki, a nie inny wymiar. I nieprzypadkowo Graffin przedstawił to tak, jak przedstawił (amerykański samochód, do walki w ogóle nie doszło, ktoś wcześniej pozbawił florenckiego lowelasa głowy). Do lata jeszcze daleko, możecie posiedzieć i pomędrkować. Myślcie, to rzadko boli.
Otwierający „Chaos from within” to typowy BR: melodia, tempo, krótko, treściwie. „My sanity” – jeden z najlepszych kawałków na płycie, nieco zwolniony, jednak pięknie zaśpiewany z cudownymi chórkami w tle, poezja po prostu. „Do the Paranoid Style”: super wejście na dwa basy, ciekawie powtarzalne partie wokalu, niespokojny rytm, duża rozpiętość tonacyjna, szybkie przejście od wysokich do niskich tonów, udana solówka gitary. „The Approach”, nieco słabszy, choć kapitalnym zaśpiewem ratuje sprawę Graffin, ciekawa gitara i talerze naturalnie. „Lose your Head” – pierwszy z wolniejszych kawałków, udany, choć z zaśpiewem w stylu takiego typowego amerykańskiego rocka (lubię-nie lubię). „End of History”, ponownie typowe brzmienie dla BR, tym razem w mid-tempie, chórki, melodyjnie, nieco „porwany” rytm. Tytułowy kawałek jest również „rwany” i przyspieszony w tempie i stoi w kontraście do wcześniejszego i następnego, którym jest „Candidate”. Najwolniejszy na płycie, akustyczna gitara, ciekawy muzycznie temat przewodni, jak dla mnie najlepszy ze wszystkich. Najbardziej hardcorowy w klimacie, i najkrótszy, jest dla odmiany „Faces of Grief”. Kolejne cztery kawałki („Old Regime”, „Big black dog”, „Downfall”, „Since now”) nie przekonały mnie na tyle, bym omówił je pojedynczo. Wspólne dla nich jest to, że to ani punk, ani HC, w stylu to tacy przedstawiciele amerykańskiego rocka (nie lubię). Zamykający wydawnictwo „What Tomorrow brings” koresponduje w prostej linii z Openerem. To ponownie typowy ton BR, oba kawałki okalają zatem kompozycyjnie całego długograja.
Ogólnie to dobry album, może nie najlepszy w dorobku BR, ale z pewnością zasługuje tak na cztery i pół gwiazdki (na pięć możliwych). Przede wszystkim znakomicie zagrany, zgrany i zmiksowany, z kilkoma ciekawostkami audiofilskimi (talerze, rzecz jasna). Jako taki stanowi obowiązkową pozycję w kolekcji każdego subkulturowego winylizjadacza. Pozycja wprawdzie nie tania, bo wydać musicie ponad dwadzieścia „ojraczy”. Jednak dla równowagi: by dorwać tegoroczne winylowe wznowienie „Legendy” Armii poniżej stówy, to musicie się nieźle nagimnastykować (już zakupiłem, jeszcze nie przesłuchałem, ale nurtuje mnie pytanie, czy Metal Mind pod względem brzmienia spierdolił winyl równie profesjonalnie jak CD z 2005 roku, którego nie da się słuchać?). Przyczepić się mógłbym na dobrą sprawę jedynie do rozłożenia tracklisty. Subiektywnie najciekawsze kawałki znalazły się w pierwszej połowie długograja, co oznacza, że co bardziej niecierpliwy słuchacz odtwarzać będzie jedynie stronę I.