Buuuu, mocno niepokojąca to okładka, która przyozdobiła pierwsze dłuższe studyjne wydawnictwo Inhalators (pomijam w tej chwili singla z 2013 r.). Tak, jakby w ogóle ludzkość miała w tej chwili za mało zmartwień. Materiał muzyczny rozprasza jednak szare, katastroficzne i smogowe nastroje. Mamy bowiem w tym przypadku do czynienia z dogmatycznym w brzmieniu, generowanym również charakterystycznym tembrem wokalisty, punkiem rodem z lat 70-tych i 80-tych minionego stulecia z Anglii. To taki – określę go – wzorcowy, lekki punk w ramonesce, do którego nadal się tęskni i jakiego chciałoby się słuchać bez przerwy. Wzorców takiego właśnie grania znalazłoby się wiele, nie trzeba się wysilać, każdy, kto przesłucha długograja, będzie wiedział, o co (kogo) chodzi. Obok wspomnianego singla z 2013 r., zawierającego cztery kawałki, w swym portolio załoga z Chotomowa ma jeszcze zapis koncertu z ‘Rocka na Bagnie’, zagranego w edycji z roku 2015 (wydanie 2020). Chłopaki, jak dotąd, znani byli publice bardziej z koncertów, na których działy się i dzieją się – niekiedy – rzeczy przedziwne, o których filozofom, filologom i masażystom się nie śniło. Kto nie widział, nie uwierzy.
Recenzować wydawnictwa Inhalatorów to spore ryzyko. Chłopaki mają cięty język, więc jak coś im się nie spodoba w omówieniu to jeszcze przeczołgają słownie recenzenta w jednym z kolejnych utworów. Ale że strachliwy specjalnie nie jestem, coś tam rozumiem i umiem, to podejmuję wyzwanie i biorę się za pisanie. Allora… Nowe wydawnictwo Inhalatorów przybrało trzy formy: plików cyfrowych, CD i LP (zielony to rarytas – 60 sztuk!), wszystkie te formy, o ile się nie mylę, zawierają po czternaście kawałków. Z tego – przynajmniej – trzy, to tak już na początek, to absolutne hiciory.
Płytę rozpoczyna „American Boy”. Czyli rzecz o niezrealizowanym śnie o amerykańskim śnie. Wyróżniki: rytmicznie, z ciekawym, pełnym humoru tekstem. Kolejny kawałek to „Atak serca” (ogólnie to: trzy utwory zaczynają się na literę „A”, trzy na „N”, w tym po dwa następujące zaraz po sobie, zastosowano tu, kurka, jakiś szyfr czy co?). No i nogi same skaczą, ponieważ super melodyjnie, rytmicznie, piękne talerze i jeszcze na dokładkę jakiś dziwny, przeze mnie nie zidentyfikowany dźwięk w tle. A że przesycony czarnym humorem, to nie trzeba wspominać – to jedna z dominant stylu Inhalatorów. I podrygująco, bo ustać się nie da, przechodzimy do „Sex object”. To pierwszy z wielkich hitów na tym albumie: melodia, rytmika, niestandardowy koniec. To jak chłopaki to zagrali „to są rzeczy niepojęte…”. „Dziewczyny w ramoneskach” to chyba najbardziej znany dotychczasowy utwór grupy. Całkowicie zasłużenie, bo to naprawdę kapitalny kawałek. Kapitalny muzycznie, z cudownym refrenem, wirtuozersko zaśpiewany, doskonały tekstowo. Wyliczać można by dłużej, choć nie ukrywam, że finałowe – radykalne – ucięcie mocno mnie denerwuje (można było wyciszyć albo chociaż nieco rozciągnąć). Utwór ma wszystko co trzeba, by wspiąć się na wyżyny list (alternatywnych) przebojów. I trzeci z absolutnych hitów, czyli „Another kind of dziad punk”. Wyróżniają go: fajne, nie tak jeszcze zgrane wejście, mocno rock’n’rollowy temat w pierwszej (pod-)warstwie oraz melodyjnie punkowy motyw w nadbudowie. I na dokładkę super melodyjny refren i ciekawy koniec. Następny w kolejce znalazł się utwór „Marek Piernik”. Okropne, jak tak w ogóle można? Przesycone werbalną perwersją obalanie pomników polskiego dziennikarstwa muzycznego oraz polskiej sceny muzycznej – świadoma prowokacja, cirkus i skandaloza! Ale, dodać trzeba, w bardzo ciekawej szacie muzycznej i tekstowej. „Kruka cień” niezły muzycznie, doskonały tekstowo (bankokracji na pohybel!), za grę słowną pod koniec utworu nagroda za najlepszą frazę roku 2021. „New kids on the cock” (wejście perkusją, sprzężenie i bas) oraz „Teenage Punk” (melodyka, rytmika, przeciągane wokale) łączy tematyka: młode (stare?) zespoły, ich problemy, nadzieje, rozczarowania, sposób funkcjonowania na dzisiejszej scenie muzycznej. „Nie mam czasu” na słuchanie Inhalatorów? Zawsze się znajdzie:) Aczkolwiek w mym subiektywnym spojrzeniu utwór nieco został za pozostałymi. Zabrakło nieco więcej melodii, jednak gratulacje za rozwiązanie z saksofonem. „Nie ma tu ciebie” to cover (Radio Birdman – „What gives?”), zatem pomijamy i przechodzimy do „Merci Madame”. Szum fal, wejście gitary i talerzy, a potem się zaczyna. Kto nie podskakuje, ten chyba głuchy. Rytmiczna galopada, melodia, zaczepny chórek i jajcarski tekst. Kolejny utwór to „2263”. Jeżeli to zapis daty, to w tym roku, drodzy koledzy, to pewnie już od dawna będę stał na półeczce i wesoło pobrzękiwał odzianą w ramoneskę urną w rytm skocznych kawałków. Takich właśnie jak ten. „Los Inhalatores” – standardy są wiecznie żywe!
Pierwszy studyjny długograj Inhalatorów to bardzo dobra płyta. Żartobliwa, ekspresyjna, momentami tanecznie wygibaśna, trochę beztroska – jako taka to długo wyczekiwany (nie tylko) przeze mnie powiew świeżości na scenie i chwila oddechu od pandemicznych klimatów. Ogólnie żaden z utworów artystycznie nie odstaje, chłopaki muzycznie i stylowo więcej niż ogarnięci (w końcu nie grają tam pierwszoklasiści, ale uznane na scenie postaci). Pewne niedociągnięcia, jak na dłuższy studyjny debiut przystało, by się – na siłę szukając – pewnie i znalazły. Wydaje mi się, że na przykład momentami wskazana by była większa kompozycyjna wstrzemięźliwość. Ad exemplum z takiego „Anther kind of dziad punk” można by śmiało zrobić ze dwa, trzy wcale niezgorsze kawałki, bo pomysłów w nim co niemiara. Również w innych utworach kumulują się, niekiedy nawarstwiają ponad miarę rozwiązania, które można by wykorzystać jako dominantę oddzielnych songów. Pewnie wyczucie takie przyjdzie z czasem, a może wcale nie przyjdzie i też się nikt nie pogniewa. A może załoganci nie mają w planach wydawania kolejnych płyt i umieścili, co się dało, na jednym krążku? Przedmiot recenzji to płyta w pewnej mierze multilingwistyczna, zatem w przyszłości to może chociaż jeden kawałek pò kaszëbskù?
Słyszało się swego czasu tu i tam (najgłośniej w okolicach ‘Potoku’), jakoby Inhalatorzy zapowiedzieli się w listopadzie z koncertem w W-wie. Nie doczekaliśmy się, FCK CRN! A na przyszłość, chętnie na wiosnę lub w lato, to ja poproszę taki polsko-słowacko-czeski zestaw: Inhalators, Brickfield i The Fialky (w jednym utworze z omawianej płyty pojawia się czeski tekst, kto zgadnie, w którym – stawiam browara). Koncert może trwać wówczas do rana, a ja, nie bacząc na inflację, wykładam od razu na wejściówkę stówę za siebie i stówę za Starsze Szczęście (Młodsze Szczęście się na razie z nami po koncertach nie włóczy, ale może byśmy je na ten akurat koncert namówili).