Lalalalalalala aejaejaeejae (Nabat, Banda Randagia, 2018, C.A.S Records, Ansaldi Records)

Allora…

Buszując razu pewnego, nie tak znowu dawno w zasobach sieci – bach! zostałem trafiony obuchem centralnie w czoło. Mianowicie, natknąłem się na informację, jakoby nowy album wydał boloński Nabat. Nie powiem, zszokowało mnie to (EPka z 2013 i split z Colonna Infame [2014] przeszły w środowisku bez większego echa i obie jakoś przegapiłem) i się zaczęło. Ręce mi się trzęsły, siódme poty oblewały, spać nie mogłem, pić też, rowery odstawiłem, podobnie hulajnogi, głosy do mnie przemawiały. Szukając ukojenia wewnętrznego, zacząłem przeczesywać net i stwierdziłem, że faktycznie, i owszem powrót legendy („storico gruppo punk Oi! Italiano“) po dwudziestu dwu latach stał się faktem. I to jaki powrót, kapcie po prostu spadają…

Pisząc powyżej o Nabacie jako o legendzie, myślę, że niewiele – o ile w ogóle – przesadzam. Jego pozycję, tradycję i dziedzictwo (muzyczne i ideologiczne) w historii włoskiego (street-)punka porównać można ze spuścizną Siekiery w punku polskim. Skądinąd podobieństw znalazłoby się więcej, choćby stanowiące znak rozpoznawczy obu legend mocno obniżone strojenie, czy też charakterystyczne brzmienie bębnów. Przy czym zasadnicza różnica pomiędzy naszym a ichniejszym zawiera się w tym, że Nabatowi (to jednak był Zachód) udało się wyjść, to po pierwsze poza zasięg lokalny. A pamiętać należy, że nie należało to akurat we Włoszech do zadań łatwych, skutecznie to niekiedy uniemożliwiały odwieczne i typowe dla włoskiego milieu naprężenia pomiędzy regionami oraz pomiędzy średnimi/małymi miastami (np. Bolonia, Bergamo) a aglomeracjami (Rzym, Turyn, Mediolan). Nabaci wyszli również poza zasięg narodowy, stali się bowiem gwiazdą sceny Oi! w wymiarze ogólnoświatowym. Sam posiadałem w czasach prehistorycznych zgrane do granic możliwości kasety, pewnie przegrane od kogoś, kto je wcześniej przegrał od kogoś, kto je przegrał od jeszcze kogoś (takie to były czasy, amici miei). Panowie grają od samego końca lat 70-tych (należeli razem z Rip Off [Bolonia], Rough [Turyn], Dioxina [Rimini] do założycieli pierwszej fali włoskiego Oi!), szczególnie aktywni były w pierwszej połowie następnej dekady, następnie na dłuższy czas zamilkli. Wydali w sumie trzynaście albumów, z tego dziesięć studyjnych, ale, co istotne, w tym tylko trzy długogrające. Od początku lokowali się po właściwej stronie ideologicznej, choć głosili się apolitycznymi, zdradzały ich przecież jasne inklinacje anarchistyczne* i antyrasistowskie (album „Un Altro giorno di Gloria” [1986] dedykowany był Nelsonowi Mandeli). Pozycję utrzymali do dziś (w przeciwieństwie choćby do sfaszyzowanego później Rip Offa), na recenzowanym albumie (kawałek „Non c’è spazio”) odnajdziemy przecież echa historycznych wydarzeń z życia lewej strony Bolonii (mam na myśli zarówno zabójstwo przez policję Francesca Lorussa w 1977 w czasie konfrontacji z naziolami, jak i masakrę w Bolonii w 1980 r., kiedy to faszystowscy bojówkarze z „NAR” wysadzili w powietrze dworzec kolejowy, uśmiercając niemal setkę bogu ducha winnych osób).

Na nowej płycie zatytułowanej „Banda Randagia” (tytulaturę ciężko przetłumaczyć jeden do jednego, być może najsensowniej byłoby „banda mocno nieprzystosowanych”) pomieszczono czternaście kawałków. Dziesięć z nich to utwory niepublikowane, cztery ukazały się wcześniej na singlach. Dokonując oceny wstępnej, czyli nie wdając się w tej chwili w niuanse, uważam, że album powala. Prawdziwe mistrzostwo świata stanowi dla mnie utrzymanie starego, charakterystycznego stylu, na który składają się specyficzna tonacja, jedyne w swym rodzaju chórki i niepodrabialny wokal. Nowy Nabat brzmi dokładnie tak samo, jak Nabat z zamierzchłych czasów, kiedy to włoską i europejską irokezową/łysą publikę zachwycały ich hymny w rodzaju „Laida Bologna” czy „Tempi nuovi”. Nie jest to zatem przypadek typowy dla wielu polskich, w dawnych czasach zasłużonych kapel, które na nowych wydawnictwach… Dobra, nie będę przeklinał… Bolońskie bandziory, w międzyczasie już w wieku mocno dojrzałym, wygenerowały na nowym albumie brzmienie tak ciemne i ponure, jak niektóre dni w listopadzie. Utwory utrzymane są w tempie „mid”, czyli w tempie typowym dla włoskiego Oi! (por. choćby brzmienie ochlapusów i degeneratów z Brutii e ignoranti), niekiedy przechodząc w „up” („Braccato”, „Lastrico Lucido”), ale w takie Nabatowskie „up” (nie oczekujcie więc czadu zbliżonego do Schusterjungsów). Nabaci na „Banda Randagia” grają ciężko jak walec (por. choćby początek „Non ti fermare”), rytmicznie, nieco transowo, tak tedy, jak brzmieć winien klasyczny Oi! Na ciężkości zyskuje album wskutek wprowadzonego pogłosu na stopie (pewnie mocne wytłumienia) wraz ze zredukowanymi partiami na talerzach. Jak żadna łysa kapela na świecie, Nabaci do perfekcji opracowali jednak inną rzecz. I to rzecz w sumie najprostszą: rozjaśniające mroki tonacji zmultiplikowane chórki z podwyższaniem i obniżaniem tonacji (jak we wspomnianych „Laida Bologna” i „Tempi nuovi”). Na nowej płycie znajdziemy je w wariantach „aejaejae”, „oooo oooo”, „ejaejaej”, „oooo eeee oooo eeee”, „ooooeeo eeeaaee eae eae”, wszystkie wpadają w oba ucha (konsekwentnie nadal rezygnuję z form dualnych), tak że nie sposób ich nie nucić przez cały (ty-)dzień. Naturalnie, także „oi” „oi” „oi” pojawia się często (choćby na openerze, „Hey boot boy”). A wszystko to: tonację, chórki okrasza Steno swym charakterystycznym, szeptano-mówionym wokalem, w tonacji ciemnej jak dawny porter warszawski (dzisiejsze portery nawet przy nim nie leżały).

Jak pisałem, album dewastuje słuchacza w pozytywnym sensie, stąd też nie ma co się rozdrabniać przy ocenie poszczególnych utworów. Podobają mi się praktycznie wszystkie, wyróżniam jednak „Quel da Fêr“ (za talerze, melodię, rytm, ciężar, chórki) i „Lastrico Lucido” (za przyspieszenie, mówiony wokal, naturalnie za chórki). Najlepszy na płycie kawałek to jednak bez dwóch zdań „La Marcia dei Disperati”. Charakteryzuje go tak piękny rytm i obłędny wręcz kolektywny chórek, że przy takim utworze, to my desperaci, gotowim (i to senza scarpe) maszerować do Bolonii i z powrotem. Nieprawdopodobne, powtórzę: kapcie spadają… Signore e signori, cappello fuori! I padrini del Oi! italiano sono tornati! Che felicità! Miejmy nadzieję, że na tym Bolończycy jednak nie przestaną. Bowiem dopóki grają takie kapele, dopóty Oi! ain’t dead.

* Pochodzący z języka ukraińskiego rzeczownik „nabat” („alarm”) ma cztery główne denotaty. Była to: (1) nazwa „narodnickiego” periodyku wydawanego w trzeciej ćwierci XIX w. przez Rosjan w Genewie i Londynie; (2) tytuł jednego z sonetów K. Balmonta (1922); (3) nazwa ukraińskiej anarchistycznej organizacji z lat 1918-1920 (o programie anarchizmu zjednoczonego), zniszczonej przez bolszewików; (4) nazwa propagandowej ulotki w języku rosyjskim zrzucanej przez Niemców w 1943 r. i namawiającej do dezercji. Naturalnie, ze względu na przekonania założycieli grupy protoplastą dla nazwy zespołu była nazwa organizacji anarchistycznej.