Jak by to zgrabnie ująć… (Booze & Glory, Hurricane, 2019, Scarlet Teddy Records)

No i się doczekaliśma. Po dwóch latach Booze & Glory wydali kolejnego długograja! Tym razem w szwedzkiej wytwórni „Scarlet Teddy Records”, tym razem liczący dwanaście kawałków, znowu w nieco zmienionym składzie (powtórzę: Refugees welcome, wszyscy z zespołu mają rodowód emigrancki). I piątego studyjnego w dorobku, co jest relewantne o tyle, że spodziewać się można było, że tym razem chłopaki skłonią się ku temu, by spróbować muzycznie czegoś inszego. I faktycznie, krążyła od jakiegoś czasu po łysym półświatku fama, że brzmienie na nowym albumie będzie nieco/znacząco zmodyfikowane w porównaniu do wcześniejszych dokonań. I to jest prawda, i to jest fakt. Urwę głowę każdemu, kto twierdzi, że organy Hammonda nie mają racji bytu w rocku. Jak najbardziej mają i cieszę się, że coraz częściej zespoły, również street rockowe – w tym przypadku B & G, ale przecież i Broilers, i The Old Firm Casuals, wykorzystują je na swoich płytach. Niesamowicie urozmaica to brzmienie (por. sam początek omawianego albumu, a zwłaszcza „The Guv’nor”). Na „Hurricane” chłopaki dodali również w kilku kawałkach pianino, z podobnie pozytywnym efektem. Jeżeli chodzi o stosunek (kontynuacja-dyskontynuacja) nowej płyty do wizji artystycznej poświadczonej na poprzednich albumach, to sprawa jest już znacznie bardziej skomplikowana. W tej chwili napiszę jedynie, że częściowo do zmiany przekazu muzycznego B & G przygotowali nas już wcześniejszym albumem („Chapter IV”, 2017).

Jak napisano, na płycie pomieszczono dwanaście kawałków. Otwierający „Never again”, dobry, wręcz bardzo dobry, nieco zaciemnia całościowy obraz odbioru płyty, bowiem to jeden z szybszych i agresywniejszych kawałków, dający jakby nadzieję na kontynuację dotychczasowej stylistyki B & G. „Ticking Bomb”, w stylistyce singalong, ale już nieco wolniejszy. Szósty „Hurricane”, z piękną początkową partią na pianino, a później z organami, już niewiele ma wspólnego ze Street Rockiem. Wolniejszy, popujący, nie przekonuje mnie również sposób zaśpiewu Marka; mimo że tytułowy, to jak dla mnie jeden ze słabszych kawałków. „Goodbye” – bez historii, ale blisko jakby tu do Dropkick Murphys. „Darkest Nighst”, pomimo udanego współbrzmienia organów i gitar, to mogło by być lepiej.

A teraz czas na hity. Zamykający album kawałek „Too Soon“ to bardzo udana muzycznie ballada, piękna bez dwóch zdań, zwłaszcza wstawki gitarowe, ale jak dla mnie przesłodzona (podobnie jak cała płyta) i czy aby ździebko nie za długa (w końcu to prawie sześć minut; normalnie tasiemiec)? „Three Points“ – kolejny quasi-hymn na cześć West Ham United, muzycznie bardzo dobry, tekstowo sztampowo standardowy. „My Heart is burning”, hymnicznie zaczynający się, pięknie niespokojny w dalszej części, melodyjny (uhhh, te obniżone przejścia na gitarze prowadzącej w pierwszej połowie kawałka to po prostu poezja, kiedyś grał tak śp. Brylu), rewelacyjnie współgrające gary i bas, udane zakończenie pianinem. „Live it up” – jeden ze żwawszych utworów na albumie, z dobrym tekstem, piękne wykończenie basem. „Ten Years” to utwór w pewnym sensie retrospektywno-rozrachunkowy (tak szczerze, kto by oczekiwał, że zespół, bez względu na personalne roszady, zrobi TAKĄ karierę), udany w melodii, przyspieszony, z kapitalnymi przejściami perkusji. Wreszcie „The Guv’nor”, o legendarnym Lennym McLeanie. Krótko i zwięźle: czapki z głów, chłopaki zabili mnie tym kawałkiem, nie mogę go przestać słuchać. Fantastycznie melodyjny (eh, te organy), dopieszczony, przekonujący tekstowo, piękna stopa i ponownie obezwładniające przejścia na garach w końcowym segmencie. Nie dość, że w sposób bezdyskusyjny to numer jeden na płycie, to jeszcze – w mojej skromnej opinii – to najlepszy kawałek w dotychczasowym portfolio zespołu (tak zachodzę w głowę, w jaki sposób „London Skinhead Crew”, kawałek muzycznie chyba przeciętny, funkcjonuje jako najbardziej znany song zespołu). A jakby był ze dwa razy szybszy, to już w ogóle.

Podsumowując napiszę, że omawiany długograj to album bardzo dobry, z kilkoma hitami (na czele z hitem nad hity, czyli „The Guv’nor”). To nie ulega wątpliwości i wróżę mu wielką popularność. Jednak… Jak by to zgrabnie ująć… Jak na mój łysy gust to album za miękki w brzmieniu, przesłodzony, zbyt poprawny, zbyt popowy, tak właśnie tak – zbyt popowy. Nawet jeśli w sposób oczywisty dryfuje na stylistycznych falach brytyjskiego Oi! lat siedemdziesiątych, nawet jeśli B & G w zasadzie nigdy nie dawali czadu, to jednak brakuje tu pierdolnięcia, zadziorności, prowokacji, dalej cechującej łysą społeczność tekstowej i muzycznej brutalności, szorstkości, nie staje pomału i skinheadskiej estetyki. Nawet wulgaryzmów jakby mniej. Smutna refleksja, ale Gorzała & Chwała to kolejny zespół w ostatnim czasie, który żegna się ze skinheadską przeszłością. Może nie jest to tak radykalny zwrot jak w przypadku choćby Wiens Nr. 1, ale jednak. Co zyskujemy i co zyskuje zespół w zamian? Słuchacze dostają 48-minutową propozycję – powtórzę – perfekcyjnie dopracowaną muzycznie (za mix odpowiadał Mathias Färm, gitarzysta Millencolin; „Hurricane” to najlepiej, jak dotąd, zgrany album AD 2019, lepiej nawet niż nowy album Perkele), przemyślaną (również w aspekcie ułożenia track-listy), praktycznie bez słabych punktów. Prawilną ideologicznie, tekstową jak najbardziej na czasie („My Heart is burning” to przecież reakcja na zamykanie fabryk, powiększające się szeregi bezrobotnych, rozwarstwienie społeczeństwa; teledysk kręcony był w zamkniętej kopalni w Polsce). Co natomiast dostaje w zamian zespół? To proste – jeszcze większą popularność, jeszcze szerszy krąg odbiorców, już nie tylko subkulturowy (idę o zakład, że przy „Too soon” niedługo publika na koncertach będzie świeciła zapalniczkami). Niby tylko tyle…? Tak po staroskinheadsku to jest mi zwyczajnie przykro, że kolejna łysa grupa obrała kierunek na granie popowe. Mam jednak nadzieję, że chłopaki nie dopuszczą do tego, by ich przyszłą muzę zakwalifikować mi przyszło jako Sugar Oi! 2.0. I fajnie by było, jakby streetrockowe (choćby w tej chwili tylko rodowodem) kapele obywały się w swoich dokonaniach bez przeróbek popu. Nie wolno, nie wolno, nie wolno, nie wolno. Prowadzi to do niczego, a w mojej opinii interpretacja hitu „I’m still Standing” Eltona Johna przez B & G jest najsłabszym kawałkiem na płycie.