It’s Celebration Time… (Symarip Pyramid, Ska Party, 2020, Randale Records)

‘Symarip’. Jedno słowo, siedem liter. Niby zwykła leksemiczna zbitka bez znaczenia, jednak dla łysej subkultury to słowo-legenda, słowo-ocean wspomnień, słowo-ponad pięćdziesięcioletnia historia. Słowo, bez którego nie sposób (właściwie) zrozumieć ani estetyki subkultury Skinheads, ani jej muzyki i przy poznaniu którego (w szczególności – kontekstu z nim związanego) od razu matołki-ćwierćinteligenci przestają głosić i wypisywać idiotyzmy na temat ideologii skinheadów i tego, czym byli (są) lub kim mieliby być.

O samej grupie nie się co rozpisywać, kto nie zna, ten gapiszon. Napiszmy jedynie, że ukazała się tylko jedna płyta („Skinhead Moonstomp”, 1970; naturalnie ‘Trojan Records’), co zapewne wydatnie pomogło w procesie jej/jej legendaryzacji. Siedmiu czarnoskórych elegantów, kapitalnych muzyków i niebanalnych osobistości, śpiewających o skinheadach zdobywających księżyc (trzeba być zdrowo jebniętym, by w dniu dzisiejszym nadal identyfikować skinheadów – nie uzurpatorów/imitatorów – z rasistami). Album muzycznie powalający, do dziś ukazało się grubo ponad 130 różnych wydań, album stanowiący punkt milowy w konstytuowaniu się ruchu Skinheads. Dlaczego grupa nie nagrywała dalej? Nie wiem. Wiem tylko, że różnie potoczyły się dalsze losy poszczególnych Symaripów. Roy Ellis, wokalista i trębacz, po wielu wielu latach nieobecności powrócił na scenę jako Mr. Symarip w sposób niebywale spektakularny. Album „The Boss is back” (2011; z kapitalnymi utworami „The Skinheads laugh at me”, a zwłaszcza „Skinhead Johney & Susy”) a przede wszystkim kolejne wydawnictwo „The Skinheads dem a come” (z jamajskiego dialektu: ‘Skinheads are comming’; 2006) z wieloma hitami stanowią bez żadnej wątpliwości szczytowe osiągnięcia skinheadskiego SKA obecnego stulecia. Aktywny pozostawał także Frank Pitter, obecny i na omawianej płycie. Pozostali członkowie indywidualnych osiągnięć może mieli mniej, nie znaczy to jednak, że pozostawali całkiem w zapomnieniu; brali choćby udział w różnych nagraniach studyjnych. Trzech z dawnych Symaripów, Mike, Monty i Frank, po niemal pięciu dekadach ponownie zjednoczyło siły i od 2019 r. zaczęli nagrywać nowy materiał jako Symarip Pyramid (nazwa grupy bezpośrednio wskazuje na korzenie, Pyramid to bowiem alternatywna nazwa dla Symarip). Efektem, prócz singla „Skinting / War on Mars” (2019) i paru przeróbek wcześniejszych kawałków, jest nagrany rok później wraz z piątką muzyków studyjnych nowy długograj. Od razu: bardzo dobry długograj.

Jego tytuł to „Skaparty” [ekwiwalentnie „Ska Party”]. Na okładce widzimy trzech młodych dżentelmenów, z których każdy rościć sobie może prawo do etykiety ‘arbiter elegantiarum’, wydawnictwo niestety bez insertu, sam winyl jest pięknie i owocaśnie pomarańczowy (na stronie „A” logo zespołu, na stronie „B” logo wytwórni, czyli ‘Randale Records’), na stronę – pięknie symetrycznie – wytłoczono po sześć utworów.

No to sru, nie ma co czekać, wrzucamy winyla na szpindl i się ślinimy. Ale co to, pierwszy kawałek, „Beautiful Dreamer”, mocno mnie zaniepokoił. Rytmy i wokal rodem bardziej z nadbałtyckich dancingów plażowych lat 70-tych niż gorących rytmów karaibskich. Coś mi się nie zgadzało, poszperałem tu i tam i okazało się, że to przeróbka starego, skomponowanego już w 1846 r. utworu Stephena Fostera. No to wyjaśniło całą sprawę, utwór może nie zostanie moim ulubieńcem, jednak po kolejnych odtworzeniach wykreował się w mej świadomości muzycznej stan akceptacji. Natomiast kolejne utwory uspokoiły mnie, ba wręcz usatysfakcjonowały. Już choćby kolejny utwór, „Irie Girl” (w jamajszczyźnie: ‘w porządku kobitka’), choć może jeszcze niehitowy, to już w dużej części zdradza, co nas czeka. Rytm, chórki, trąbka i bardzo dobra partia instrumentalna w drugiej części utworu. Następujący, „Need your Love”, to już absolutny przebój. Cóż za fantastyczny kawałek! Najlepszy na płycie, od pierwszego przesłuchania powędrował na playlistę ‘best of SKA’. Przepiękna melodia, ślicznie i mistrzowsko zaśpiewany (przez wokalistę i chór), z dziwnym instrumentem w tle (skrzyżowanie odkurzacza z wuwuzelą), z refrenem, przy którym nie da się nie przytupywać (kapitalny rytm bębnów) lub klaskać, ze wstawką na trąbkę. Za takie utwory kocha się SKA miłością najczystszą i bezwarunkową. Tytułowy „Skaparty” niewiele ustępuje poziomem poprzedniemu. W innej stylistyce, bowiem znacznie żwawszy, zaraźliwie podrygujący, mocno wygibaśny i taneczny. A wszystko to robi parę prościutkich akordów na pianino, no ale co mistrzowie, to mistrzowie. Nie wiem, jak nie będzie to stała pozycja na balangach SKA, to ja się nie znam. „Bam bam baji” – niezgorszy. Znów nieznośnie taneczny (dochodzę do przekonania, że SKA jako styl muzyczny to jednak przekleństwo nietańczących), kończyny same skaczą, na lewo i na prawo, do przodu i do tyłu, do góry i do dołu. Najgorsze, że w żaden sposób nie można tego opanować. Pierwszą stronę albumu zamyka „Stupid cupid” (można by to zaktualizować do ‘stupid covid’). No, może nie wytrzymuje porównania z poprzednimi trzema, ale da się posłuchać. Po trzech hitach, zasłużona chwila oddechu, utwór również nieco lżejszy, jeśli chodzi o stopień nasycenia instrumentalnego. Stronę „B” otwiera przeróbka najbardziej chyba znanego i coverowanego przeboju Symarip, tj. „Skinhead Girl” (baza ‘Discogs’ poświadcza 890 jednostek frazy ‘Skinhead Girl’, wiele z nich to właśnie covery owego utworu). Propozycja Mike’a, Monty’ego i Franka to aranżacja bez dwóch zdań udana, dodam, że bez udziwnień, utrzymana w stylu bliskim oryginałowi. Jako słabszy w aspekcie ogólnoartystycznym oceniam „Kingston City”. Jest naturalnie rytmika, w SKA jest zawsze, jest mistrzowskie instrumentalne jamboree, jest piękny dialog głosów męskiego i żeńskiego, zabrakło jednak nieco lepszej melodyjnie linii przewodniej. Ale oklaski, takie jak na końcu utworu, się należą. Także „Freak in me” oceniam neutralnie. Nieco brakuje i tu melodii, otrzymujemy za to fantastyczne popisy wokalne. Natomiast „Skins and Symarip” nawiązuje poziomem do „Need your Love” i „Skaparty”, lokując się w pierwszej trójce, czwórce najlepszych songów na płycie. I znowu podskakujemy, podrygujemy, fantastyczna partia na instrumenty dęte, przepiękny rytm sekcji rytmicznej, wstawki na pianino, wysoki głos kobiecy. ‘Skinhead? Yeah!’ Tak jest, będziemy szli wspólnie – przecież to SKA i reggae są naszymi muzycznymi korzeniami. „Yah Mon”, w językowym znaczeniu: ‘no problem’, odznacza się pewnym paradoksem. Gdyż to najbardziej „niepokojący”, napiszę: ‘problemowy’, muzycznie utwór na albumie, z niepokojącym rytmem, burzący kanikułę (rozumianej tu w drugim z trzech podstawowych znaczeń w polszczyźnie) i brutalnie łamiący beztroski ton całej płyty. Album zamyka utwór „It’s Time again”. Pięknie zamyka, że pozwolę sobie dodać. Rytmiczny, taneczny, ze ślicznie brzmiącym: ‘It’s Celebration Time…’.

Ogólnie „Skaparty” Symaripów Pyramidów to naprawdę piękna płyta. Wesoła, lekka w brzmieniu, beztroska i świeża jak muskająca opalone ciała (kobiece) morska bryza na słonecznych plażach Jamajki. Album w sam raz na czekające nas kolejne pandemiczne i długie jesienno-zimowe miesiące. Instrumentalnie obecne jest na niej wszystko to, czego na dobrej płycie SKA nie powinno zabraknąć. Rozbudowana sekcja dęta, klawisze, męska (fragmentami także kobieca) sztuka wokalna na najwyższym poziomie. Rytmika, melodia, podryg są także obecne. I jeszcze jedno. Jak wiadomo, Jamajczycy to łebscy kolesie, stąd też jakość zgrania płyty jest po-wa-la-ją-ca. Kryształowo czysty dźwięk, mistrzowsko wypośrodkowane – zmieniające się w poszczególnych kawałkach – proporcje pomiędzy danymi instrumentami. Chórki zostały idealnie przytłumione i wpasowane w linię muzyczną, przez co do głosu dochodzą liczne audiofilne niuanse. Niekiedy ma się wrażenie, że instrumenty zaraz wyskoczą z głośników. Pomijając „Tubular Bells” Mike’a Oldfielda, poziomem mixu omówiona płyta dorównuje samemu „Reign in Blood” Slayera. Wielkie gratulacje dla załogi ze ‘Stage Studio’ (Kingston) oraz producenta, Gruba Coopera, odpowiedzialnych za zmiksowanie i wyprodukowanie albumu.