Indo-Riot (Discoriot, For the Oi!, Cass. 2019 [2004])

Przed paroma laty moje dwa nygusy wyciągnęły mnie, panie, do kina. Nie ważne, na co. Ważne, że przed projekcją wyświetlali, jak zawsze za długo i za głośno, zwiastuny nowych filmów. Jednym z nich była historia o wyalienowanym ufoludku na ziemi („Zderzenie światów: Dom”), którego spotkała jakaś nastolatka. No i się, ten tego panie, zaprzyjaźnili (bez podtekstów proszę, tylko się zaprzyjaźnili, na intergalaktyczny seks przyjdzie jeszcze czas). I się razu pewnego oboje, aaaaa jeszcze kot był z nimi, udali dokądś tam latającym samochodem. Ona włączyła muzykę i się zaczęło. Ufoludkowi bezwiednie, nieskoordynowanie, acz rytmicznie, jęły podskakiwać różne części ciała. Wpierw kończyny, potem wyrostki, a na koniec to podrygiwało już całe jego kosmiczno-galaretowate jestestwo. A co gorsza, biedaczyna za Chiny Ludowe nie mógł ogarnąć, dlaczego tak się dzieje.

I druga myśl wprowadzająca. Indonezyjski street rock (punk, Oi!) przyjmowany był w Europie od zawsze (czyli od lat 90-tych minionego stulecia, bo dopiero wtedy zaistniał na większą skalę) z przymrużeniem oka. Co bowiem Indonezyjczycy mogą wiedzieć o skinheadskim rock’n’rollu?  Pewno nic. To niziołki potrafią w ogóle grać? Pewnie nie. Słowem: takie tam kolonialne i postkolonialne sentymenty, resentymenty i debilizmy. A tymczasem Indonezja to ponad 260 mln. ludności, sama Dżakarta liczy ponad 30 mln. luda (czyli nieco mniej niż cała Polska). Można chyba zatem założyć, że ma tam kto grać. W dniu dzisiejszym poświadczone są w indonezyjskim street rocku wszystkie jego odmiany i gatunki, właściwe dla Europy i Ameryki. Początki punka i street punka w Indonezji poprzedziła fascynacja stylem SKA, co w jakiś sposób odbiło się obu muzyczno-ideologicznym kierunkom czkawką – chodzi o aspekt wizualny załóg (indonezyjscy założyciele stylu „Punk & Oi!” wyglądali, przy całym szacunku, co najmniej pokracznie). Na brak orientacji Europejczyków w undergrundowej scenie indonezyjskiej wpływają i inne czynniki. Odległość, początkowo niedostępność materiałów (dziś dzięki „Youtube” [spadajcie z tymi reklamami] można eksplorować cały muzyczny świat, do czego gorąco zachęcam), mocno ograniczone ekonomiczne możliwości tamtejszej sceny: mało kto stamtąd przyjeżdża na koncerty do Europy, nagrania wydawane są w większości ciągle jeszcze na kasetach, przemysł tekstylny w wersji muzycznej (dla fanów) jeszcze mocno kuleje, niewiele informacji o załogach odnajdziemy w muzycznych bazach danych (ciągle jeszcze choćby na „Discogs”). Pomimo to, i pomimo innego faktu*, scena undergroundowa w Indonezji, nie waham się napisać, kwitnie. Przede wszystkim w odmianie street rocka właśnie (to może dlatego, że łatwo tam o skutery: poobijane niemiłosiernie Lambretty i Vespy:)). I fenomen ten ciężko jest wyjaśnić, nawet mając na uwadze nieco odmienne rozumienie street punka tam i tu.

Połączmy oba aspekty. Oto przeczesując zasoby sieci trafiłem na info, że w tymże roku ukazało się wznowienie jedynego wydawnictwa indonezyjskiego street punkowego zespołu Discoriot pt. „For the Oi!” (pierwotnie z 2004 r.). Żaden kompakt, żaden winyl – po prostu klasyczna kaseta. Początki grupy to jakoś koniec lat 90-tych. Pochodzą z silnie undergroundowego Purwokerto (nieźli The Banditos, hehe nawet Horrorshow tam pogrywał, fajna kompilacja „Purwokerto Street Crew / Time To Revolt!” [kaseta z 2000 r.]), parę utworów z omawianej płyty pojawiło się już wcześniej na rozmaitych składankach. Osiągnęli, i wcale się nie dziwię, bardzo wysoką pozycję w tamtejszym światku, o czym świadczy szereg „trybutowych” koncertów. Coś tam mi świtało w łysej łepetynie, że kiedyś to ja już Discoriotów przesłuchiwałem, stąd też mając trochę wolnego czasu zapodałem – gwoli odświeżenia – na „Youtubce” album ów raz jeszcze. No zeszło mi się tak, jak owemu ufoludkowi z filmu, i to od samego początku. Najpierw zaczęły się samodzielnie poruszać stopy: lewo, prawo, góra, dół, raz prawa raz lewa. Potem dołączyły podudzia, uda, następnie podrygi objęły obie kończyny górne, a potem to już podskakiwało wszystko (oprócz włosów na głowie, bo takowych nie posiadam). Co za muza, kurka, obłędna! Skinheadski rock’n’roll pierwszego sortu! W brzmieniu jak z lat osiemdziesiątych, dwa akordy, chóralne zaśpiewy i melodyjna świeżość świeżość świeżość, jakże inna od europejskich standardów! I jakże ubogacająca! Zderzenie dwóch, dość odmiennych schematów metrycznych, zwłaszcza kulturalnie uwarunkowanej polirytmii muzyki Indonezji, dało niepowtarzalne zjawisko. Nie sposób utrzymać nóg na uwięzi.

Już dynamiczny otwierający „Hey, hey, hey” powoduje, że nie da się usiedzieć na dupie. I daje przedsmak tego, co będzie dalej. A następny w kolejności to tytułowy „For the Oi!”. Utwór-bomba: melodyjnie, chóralnie („fight fight fight”), czyli tak, jak powinno być. „Story of Skin” to z kolei rock’n’roll. Ale jaki!!! Uuuu, chłopaki pograli. Dalej również żwawo, w niespokojnym rwanym rytmie w kawałku „R.I. Riot”. Jeden z najlepszych kawałków na płycie to „Livin’ on the Train”. Znowu niepowtarzalnie melodyjnie, i jeszcze to obezwładniające „run run run, go go go”. I tak dalej, i tym podobnie. Najlepszy na płycie to w mej opinii jednak „Indonesia tumpah darah ku [Oi! Oi! Oi!]”, skądinąd najdłuższy (ponad cztery minuty). Znakomity motyw przewodni, z chóralnie wyśpiewywanym refrenem, dobrze dopasował się tu również wokalista, obdarzony głosem bynajmniej nie skinheadskim, ale śpiewać to on umie. „Work or dead” – podobnie jak „R.I. Riot”. Fantastycznie rock’n’rollowy jest „Disini senang disana senang”, w nie mniejszym stopniu „He’s a Skin”. A przy „Right and strong” to już w ogóle nie można ustać. „Lady Di is dead” – to na tym właśnie kawałku Discorioci wypłynęli na szersze wody. Podejrzewam, że jedynie przekazem tekstowym, jako że muzycznie, aczkolwiek dynamika jest tu obecna (linia przewodnia podobna nieco do Openera), to jeden ze słabszych kawałków na płycie. „Kill your Heros” to kawałek bez większej historii, natomiast „A better World to live” to kolejny fantastyczny utwór, drugi najlepszy po „Indonesia”.

Nie ma się co czepiać (słabego) brzmienia, artystycznie siermiężnej okładki. To, co robią Indonezyjczycy, i tak zasługuje na wielki szacunek. Chłopaki-chucherka, niscy wzrostem, lecz wielcy sercem wykonują kapitalną robotę. Z braku innych możliwości przyświeca im myśl DIY: jeden zrobi okładkę, drugi ją wydrukuje, trzeci przywiezie wydruki na Vespie, czwarty wstawi to do netu, piąty pomoże w czymś innym. I super, i tak trzymać. Indonezja przez trzy dekady istnienia street rocka dorobiła się wielu ciekawych zespołów (choćby Superiots, The Protester, No Man’s Land), których dorobek warto sukcesywnie przybliżać. Jest to istotne o tyle, że krążąca po necie składanka „Oi! Made in Indonesia” jest w mej ocenie jednym wielkim nieporozumieniem. Sam, nie będąc przeca fachowcem od tamtej sceny, byłbym w stanie złożyć X-razy lepszą i bardziej reprezentatywną.

* Ryzykując hipotezę o kwitnięciu sceny, mieć należy na względzie ten oto fakt, że funkcjonuje ona w wyjątkowo ciężkich dla (wszystkich) subkultur warunkach. Tak się bowiem zastanawiam, analizując przekrój współczesnego społeczeństwa indonezyjskiego pod względem wyznaniowym, w jaki sposób punki i tradycyjni skini odnajdują się w ramach islamskiej struktury społecznej (pomijam wynaturzenie, jakim jest Koran-Punk, ale i my mamy przecież swój Katol-Punk [a ja tam wolę nieśmiertelnego Jabol-Punka]); islam wyznaje niemal 90% ludności. Subkultury (tu: muzyczne) i islam to trudne, niewyobrażalnie trudne partnerstwo, subkultury wartościowane są przecież przed imamów jako zjawisko haram. Represje prowadzone, również współcześnie, przez religijnych faszystów względem muzycznych subkultur (razzie na koncertach, golenie irokezów, przymusowe lekcje z Koranu) to mało powiedziane: to regularna eksterminacja. Hak wam, religijni opętańcy, w smak. Indo-Punk & Oi! is not dead!