I od razu robi się weselej… (Hard Skin, South East Enders [EP], 2020, JT Classics)

No proszę, jeszcze przed chwilą zgłaszałem stanowcze weto wobec 10’’ calowych winylowych kurdupli. A jako że karma (z reguły) wraca, to teraz takowe knypki mnie zasypały. I to w takiej ilości, że nie wiem, od którego zacząć. A że zaczynać najlepiej od początku, to jako pierwsi w omówieniu ci, których najnowszy (czarny i gustowny pomarańczowy) pokurcz wpadł mi jako pierwszy w słuchawki. Czyli winylowy  mikrus – mimo że w rozmiarze dwunastocalowym, to jednak 45 RPM (sic!) –, od londyńskiego zespołu Hard Skin.

Przedstawiać bliżej załogi chyba nie ma potrzeby, jako że panowie są bardzo dobrze znani na street punkowej scenie. Przez kilka lat grania wygenerowali niepowtarzalny styl, na który składają się dwie przede wszystkim kwestie: brzmienie nawiązujące eksplicytnie do korzeni oryginalnego brytyjskiego Oi! oraz kolektywny wokal, czyli singalong w najczystszej postaci. Poza tym, to po trzecie, żadnego większego zadęcia, żadnego parcia na szkło, po prostu doskonale bawią się tym, co robią. I to widać, słychać i czuć. Wydali już parę albumów (zastrzeżenie: zbyt często utwory powtarzają się), na rynek przez te lata trafiło również sporo singli, ich utwory znaleźć można także na różnych składankach.

Wszystko to, z czego słyną w łysej socjecie Hard Skin, odnajdujemy również i na „South East Enders”. Czyli nie może być źle. To sześć nowych, o ile się nie mylę wcześniej nie opublikowanych, utworów, od których naprawdę ciężko się oderwać i można by ich słuchać w kółko (tak właśnie zrobię). Hitparadę rozpoczyna „The same Song” i już od początku znać, że grają Twardziele a nie miękiszony. Podryguję, śpiewając razem z całym zespołem ten piękny chóreczek „ooł” a solóweczka taka, że palce lizać. „We don’t want it”, kolejny bardzo dobry utwór, zwłaszcza piękne wejście i fantastyczny rock’n’rollowy rytm, i wcale się nie zgadzam, że nie chcemy. Przeciwnie „we want it more and more”, tylko ten dziwny dźwięk przed solówką, szto eta? Traaach, i mamy „Let ‘em come”. Cudowny kawałek, jakby w zwolnionym tempie, z pięknie pod koniec refrenu podwyższonym singalongiem! Kto przy nim się nie kiwa i nie podryguje, ten z PiS-u. „Here come the Lads“, również wcale wcale, nieco w stylu The Old Firm Casuals. I już płynnie, bo poprzedni utwór kończy wyciszenie, przechodzę do „Can you hear us“. Na pierwszy plan wybija się tutaj chórek, to także kawałek nieco ostrzej zagrany niż poprzednie. „The Lambeth Walk“ słyszał już choć raz każdy, kto trochę lat ma i trochę muzyki słucha (częstochowski rym mi wyszedł i metrum się nie zgadza). Brzmi jak anglosaska kolęda bożonarodzeniowa, jednak w rzeczywistości to cover piosenki z proletariackiego muzikalu „Me and My Girl” z 1937 r. Tutaj został przez chłopaków fantastycznie zestreetpunkowany i zaśpiewany (aczkolwiek chóralne Oi! znajduje się już w oryginalnych, przedwojennych wersjach). Trudno sobie wyobrazić lepsze zakończenie tej wyjątkowo sympatycznej EP-ki; ogólnie cała płytka posiada piękny wodewilowy klimat, street rockowa lekkość, zwiewność, promienność i uśmiech w ciemnej, niekończącej się epoce covidowej dżumy!