Folk-Anarcho-Wodewil-Klezmer-Psychodelic-Balkan-Gypsy-Americana Punk? (Bella’s Bartok, Is me that Monster?, 2018, sumptem własnym)

W obrębie szeroko rozumianej kultury współistniały od zarania człowieczeństwa różne obiegi, spośród których trzy osiągnęły wartość wyraźnie większą od pozostałych. Pierwotnym był naturalnie krąg kultury ludowej (lub lepiej: egalitarnej), wobec którego w miarę rozwoju społeczeństw sytuował się, najczęściej quasi-opozycyjnie, krąg kultury wysokiej (elitarnej). Pod koniec XIX, a zwłaszcza na początku XX w. dołączył do nich krąg kultury „popularnej”, przejściowy między folklorem a kulturą „wyższą”; kształtował się, także w Europie, pod przemożnym wpływem form wykształconych za Wielką Wodą. Owe trzy główne obiegi kultury wchodziły i wchodzą nadal w różnorakie relacje: zbliżały się do siebie, oddalały, zapożyczały, waloryzowały, deprecjonowały itd. itp., występowały tak w piśmiennictwie, jak i w sztuce, również w muzyce (por. choćby fascynacje kompozytorów XIX w. muzyką ludową). Zjawiskiem we współczesnej muzyce alternatywnej, które bardzo sobie cenię, jest właśnie wprowadzanie elementów muzyki z dwóch pozostałych obiegów (instrumenty, tonacja, pierwiastki rytmiczne) do cięższego grania. Jedną z najlepszych realizacji typu Folk-Rock zapodali i zapodają – by pozostać w kręgu zespołów w jakimś stopniu związanych z Polską – The Ukrainians*, kiedyś byli to również wcześni The Inchtabokatables (niezapomniany koncert z Kultem na Agrykoli w 1992 r.), wspomnieć można o świrusach z The Dreadnoughts (zgadzam się: „Polka never dies”).

Jedną z najciekawszych grup z kręgu ogólnie rozumianego Folk-Rocka stali się w ostatnim czasie Amerykanie z Bella’s Bartok. Przy czym jakakolwiek próba przyporządkowania ich do jednego tylko stylu muzycznego (tu: Folk-Rocka) spełźnie na niczym i musi być traktowana wyłącznie jako umowny gest o charakterze normatywnym. Bowiem Bartoki to jedna z najbardziej odjechanych i różnorodnych stylistycznie kapel, niemal orkiestry – grają bowiem w sześć resp. siedem osób. Stylistycznie to jedyny w swoim rodzaju misz masz, połączenie muzycznego nurtu ludowego, wysokiego i popularnego. Na to wskazuje już sama nazwa zespołu, będąca przecież swoistą intertekstualną grą. Większa część dorobku węgierskiego kompozytora Béli Bartóka znajduje się z jednej strony pod wielkim wpływem folkloru (był zresztą etnomuzykologiem), ze strony drugiej słynął on z łączenia w swoich kompozycjach całkiem odmiennych stylistycznie elementów. Czyli postępował dokładnie tak, jak robią to chłopaki z Massachusetts, tyle że bez mała sto lat wcześniej. Odnajdziemy w ich produkcji pierwiastki ludowe (paru muzyków ma pochodzenie emigranckie [Refugees welcome]), w pierwszym rzędzie wpływy muzyki ludowej Europy Środkowej, w tym klezmerskiej (często niska skala; notabene trzech członków załogi jest Żydami), muzyki ludowej Bałkanów, rdzennej ludności Ameryki, ale także bardzo wyraźne odniesienia do nurtu popularnego, zwłaszcza wodewilu, mniej burleski, dalej nieco eksperymentów, gry z wokalem, jak trzeba to zagrają rockowo. I mam przy tym nieodparte wrażenie, że się kolesie (plus gościnnie koleżanka) przy tym doskonale bawią, czyli robią sobie z nas jaja.

Do tej pory Bartoki wydali trzy EP-ki: „There are our arms” (2011, 7 kawałków); „We are not a Cult” (2012, 5); „Don’t be yourself” (2014, 4). Kilka utworów z tych krótkograjów weszło w skład ich pierwszego długograja „Change yer Life” (2016). Nowy album, „Is me that Monster?”, jest zarówno podobny do poprzedniego – w ogólnym rozrachunku, jak i nieco inny – w szczegółach. Na konwergencje składają się: utrzymana tendencja do dłuższych czasowo kawałków (najkrótszy to 3.42 min., najdłuższy 6.16), aczkolwiek sam album jest znacząco krótszy (odpowiednio 44 minuty wobec 60 minut); podobnie rozbudowane sekcje dęte (trąbka, puzon); duża różnorodność instrumentów strunowych (gitara akustyczna, basowa, elektryczna, banjo, mandolina); charakterystycznie wodewilowy w stylu wokal. Dywergują oba albumy m.in. w tym, że pierwiastki burleskowe występują na recenzowanym w znacznie mniejszym stopniu (a szkoda, w tym są bowiem Bartoki bezkonkurencyjni), nuta melancholii stała się bardziej natarczywa, na co wskazują choćby tytuły dwóch utworów, tworzących ramę kompozycyjną albumu „End of the World” (Pt. I oraz Pt. II). Czy zadziałała tu, tak jak u The Dreadnoughts („Foreign Skies”) i Die Skeptiker („Kein Weg zu weit”), magia roku 1918 – nie wiem. Jeśli miałbym pokusić się o ocenę obu albumów, co czynię niechętnie (bo to tak, jak z kobietami, najlepsza jest ta, z którą się właśnie tentego), to pierwszy podobał mi się mimo wszystko nieco bardziej.

Jakby swoisty zwiastun nieco mniej beztroskiego grania funkcjonuje już wprowadzający do nowego albumu „End of the World Pt. I”. Odgłosy burzy, deszcz, zawodzenie szeptarek, gitara akustyczna z dołączającymi najpierw instrumentami dętymi, następnie pozostałymi instrumentami, zaś na końcu latające czarownice (a może to Walkirie?), polujące – jak sądzę – na ludzi i złowieszczo przy tym chichoczące. Kurka, jakoś tak niepokojąco i nieswojo się robi. Piękna partia na trąbkę, to tak przy okazji. Nieco żwawiej i skoczniej pograli chłopaki w „Say no”, ładna partia akordeonu w refrenie, z ciekawym, przedłużonym, kilkusegmentowym zakończeniem. Wprowadzenie na akordeonie i męski chórek inicjują „The Babadook” (nawiązanie do horroru pod tym samym tytułem?), czwarty z kolei utwór. Pograli nieco żywiej, podobnie jak w „Say no”, ale kawałek raczej bez historii. „The Ballad of Lily & Billy Jack” to z kolei najbardziej ludowy w brzmieniu kawałek na płycie. Piękna partia ludowego walca zagrana na akordeonie plus charakterystyczny rytm bębna nadają mu niepowtarzalny ton (trochę taki z Oktoberfestu:)). Fantastycznie niespokojna perkusja w ogólnie ciekawie zaaranżowanym „Mountain King”. To bardzo dobry, wręcz znakomity utwór w pierwszej linii tematycznej – wspomaganej gitarą akustyczną i pianinem, w rozgałęzieniach i dywagacjach chyba nieco zbyt skomplikowany, przynajmniej na moje ucho. „Life” – chyba najsłabszy ze wszystkich. „End of the World Pt. II” (a ja zawsze myślałem, że jak to wszystko pierdyknie, to raz i na amen) zamyka album. Wedle chłopaków druga część końca świata będzie trwać dłużej (4.11) niż pierwsza (3.42).

A teraz krótko o trzech fenomenalnych kawałkach (na pierwszym były także trzy: „The Strigoi Waltz”, „Satan’s Song”, „Masquerade”). Pierwszy (piąty na płycie) z nich to „Bones”. Skocznie, trąbkowo-puzonowo, piękny melodyjny refren, no i od 2.51 min. ten klezmerski chórek (lajlajlajlaj lajlajlajlaj lajlajlajlaj laj lalaj). Kolejnym będzie „Graveyard Funk No. 2” (numer dwa na płycie), aczkolwiek jego początek (normalnie Republika) wcale nie wskazuje, jak ciekawie się rozwija w dalszej części. Przede wszystkim ten utwór został przez Ashera znakomicie zaśpiewany, z najlepszą wokalną partią w stylu wodewilowym na całej płycie. Ale także melodyjnie pięknie rwany, niespokojny, z syntetyzatorem w tle. Z kolei najlepszy na albumie jak dla mnie to „Go Wilde” (siódmy z kolei). Jajcarski wokal na początku (i w całym utworze), wyciszenie, a następnie dynamika Punk-Folka połączona z rytmiką sekcji dętej – fantastyczna sprawa (i jeszcze kot pośrodku). I ogólnie melodyczność melodyczność melodyczność, generowana rytmiczną, pięknie nagłośnioną stopą. Cycuś glancuś.

Nowy album Bella’s Bartok to bardzo ciekawa propozycja dla osłuchanego odbiorcy. I bardziej do odsłuchu indywidualnego (najlepiej na słuchawkach), tylko wtedy dochodzą w pełni do głosu dźwiękowe niuanse (a jest ich niemało), które przy odsłuchach „imprezowych” nikną wśród brzdęku butelek. Drobne zastrzeżenia zgłaszam jedynie do jakości dźwięku na nowym albumie. Wydanego, dodam, początkowo jedynie na winylu (później ukazał się również kompakt), podczas kiedy pierwszy ich album (do dziś) istnieje wyłącznie jako CD, a druga uwaga jest taka, że obie płyty wydali chłopaki sami (co warto docenić). „Change yer Life” był instrumentalnie jakby bardziej przejrzysty, rozgraniczony, słowem: bardziej dopieszczony aniżeli recenzowany. Ale może to tylko takie moje złudzenie. Warto docenić także pięknie psychodelicznie odjechane okładki wszystkich bez wyjątku wydawnictw.

* Krótko po wydaniu pierwszego albumu („The Ukrainians”, 1991) byli u nas z gościnnym koncertem w którymś z pubów na Polach Mokotowskich. No i jak zaczęli grać, to się tancbuda o mało nie rozleciała na kawałki, takie było pogo (czegoś takiego później już nie doświadczyłem). Wszystkie kasety, jakie Kozacy z Leeds przywieźli wówczas ze sobą, rozeszły się po koncercie bodaj w minutę. A potem to już odwiedzili nas 657.987,00 razy.