ZSK to grupa już od dawna kojarzona jednoznacznie z Berlinem, aczkolwiek początki jej funkcjonowania przypadają na młodzieńcze lata członków-założycieli kapeli, spędzone w rodzinnym Göttingen. Z tych to czasów wywodzi się również utrzymana do dziś nazwa zespołu, planowana początkowo jako czysta i doraźna prowokacja. ZSK to bowiem skrótowiec literowy, powstały od słów „Zehn Süße Karatekämpfer”. Onegdaj w Getyndze funkcjonowała pod tą nazwą w ramach jednej z tamtejszych jednostek policyjnych grupa dziesięciu ubranych w mundury faszystów, uprawiających sporty walki i masakrujących pod ochroną prawa wszystkich odmiennych, głównie subkulturowców. Jednego czy dwóch ze „słodkich karateków“ w końcu dorwali Bootboysi w jakiejś ciemnej bramie i w ten sposób owa grupa, przynajmniej oficjalnie, zakończyła swój żywot. Niezależnie od tego, opatrzenie załogi punkowej taką właśnie nazwą świadczyło o mocno zaczepnym światopoglądzie i jednoznacznie konfrontatywnej postawie zespołu. Co się później zresztą w pełni potwierdziło, spoglądając na ich nieprzejednaną do dnia dzisiejszego pozycję polityczno-społeczną.
Historia ZSK to już ponad dwie dekady grania, przez które zagrali – wedle własnych rachunków – ponad 3.000 koncertów (panowie, kurka, trochę lodu na głowę; wynika z tego, że statystycznie rzecz biorąc grali przez dwadzieścia lat jeden koncert co 2,4 dnia; ciekawe, kiedy funkcjonowali prywatnie?). Początek był wielce obiecujący. Niesieni młodzieńczym entuzjazmem, zatraceni w antyfaszyzmie, czemu dawali wyraz w tekstach, okrzyknięci zostali (nie należy zapominać w tym aspekcie jednak choćby i o Radio Havanna) wręcz „nową falą politycznego (niemieckiego) Punk-Rocka“. Między rokiem 2002 a 2006 wydali trzy długograje, a w międzyczasie odbyli trasy koncertowe m.in. z Bad Religion i Die Toten Hosen (nieco na marginesie: póki co vocal Joshiego na szczęście nie ewoluuje w stronę zaśpiewu Campino). W 2007 r. nastąpiła jednak w funkcjonowaniu zespołu przerwa i dopiero cztery lata później, w 2011 r., dokonała się reaktywacja. Jako comeback przygotowany został album „Herz für die Sache” (2013), w mojej opinii najlepszy z dotychczas wydanych, z nieśmiertelnym hitem „(Alerta Alerta) Antifascista”.
Na nowy album ZSK czekaliśmy zatem pięć lat. I szybko następuje kolejna piątka, bowiem „Hallo Hoffnung” to piąty z kolei studyjny album grupy. Przygotowany i wydany został na dwudziestolecie istnienia zespół, przy czym w międzyczasie dokonała się jedna zmiana personalna – Beniego na gitarze zastąpił Ace. Nowy album zgrany został ponownie w Hannoverze (w cenionym studio „Horus Sound Studio”), z którym to miastem czują się chłopaki emocjonalnie związani, jako że wedle własnych słów byli tam jako widzowie na jednym z pierwszych koncertów w życiu i od razu trafili na niezapomniane Chaos-Tage, być może najdonioślejsze zdarzenie w całej historii subkultur muzycznych (na niemal trzy dni miasto przeszło w ręce punoli).
Nowy długograj ZSK, do winyla dołączony jest również CD, zawiera 13 kawałków. Warto przy tym zwrócić uwagę, że w dziwny sposób sporo dotychczasowych omówień pomija – co prawda bonusowy – kawałek „1000 Farben”, o którym dalej. Nie doszedłem, póki co, czy istnieje jeszcze jakaś inna wersja tego albumu, która wydana została bez bonusu. Otwierający album utwór „Es müsste immer Musik da sein” był już wcześniej opublikowany. Muzycznie niezgorszy, dobry za to tekstowo. Bowiem to oczywiste, i pamiętać o tym należy zawsze, że muzyka musi być – przy wszystkim, co robisz. „Unzerstörbar”, z dedykacją „Für Amy“, to song o charakterze podtrzymująco-wspomagającym, na duchu ma się rozumieć („es wird besser […] // Du bist, Du bleibst unzerstörbar”). Kolejny kawałek, „Der Tag wird kommen”, to jeden z absolutnych wymiataczy w dorobku ZSK. Szybki, w porywach bardzo szybki, energetyzujący, piękne brzmienie gitary, piękna stopa, z chóralnym zaśpiewem („Der Tag wird kommen”), rewolucyjny w treści (w skrócie: nadejdzie czas, kiedy wszystko runie i powstanie nowy świat). I stojący doń w opozycji muzyczno-tekstowej „Es wird Zeit”, muzycznie znacznie bardziej stonowany, w warstwie tekstowej wzywający do tego, by wszystko zostało, tak jak było („es wird Zeit, dass es bleibt, wie es war”). Dwa serca biją w piersiach chłopaków, jedno dla tej wybranej, drugie dla muzyki, ale które bije mocniej, tego już nie wiedzą. Nie masz ochoty na pewne sprawy (praca, wygląd, wstać z wyra, kochać swój kraj)? No to schodzi ci się tak, jak chłopakom. Poza tym fajny chórek (o oo oo o!). „Wut”, znaczy się „gniew”, odpowiada dokładnie temu, co w tym kawałku. Brutalnie i szybko muzycznie, wściekły wokal, raptem minuta grania. I tytułowy „Hallo Hoffnung”, przeznaczony dla tych „którzy się bronią, którzy nie chcą dłużej czekać, którzy są z nami, którzy jeszcze mają nadzieję”. Bardzo dobry w muzie, piękne wyciszenie w środkowej partii z pięknym tekstem „Hallo Hoffnung, bist du noch da? Früher warst du doch gern hier”. „Halte durch”, otwierający drugą stronę długograja, przyspieszony, z kapitalnym basem, z chórkami. Przeskakuję jeden utwór, o którym poniżej, i przechodzę do „Make Racists Afraid Again“. Spokojniejszy w muzie, acz nienajgorszy, zaśpiewany z pomocą gościa z Anti-Flag, przesłanie jasne i dobitne, typowe dla ZSK. „Für dich” – bez większej historii, ale dynamika jest.
A teraz o trzech znakomitych kawałkach. Przeskoczony „Die besten Lieder” to song jednoznacznie pijacki. Z wypowiedzi chłopaków wynika, że miała to być parodia często spotykanych w street rocku tekstów o przesłaniu proalkoholowym. Muzycznie wcale niezły, jednakowoż poziom tekstu („Wie schön, dass du hier bist, schade, dass du kein Bier bist“) jest tak mocno przeciętny, że zacząłem podejrzewać, że jest to jakaś słabo wyczuwalna dla mnie parodia parodii. Dla odmiany zamykający album „Wellen brechen“ to piękna, śliczna, nostalgiczna i rozbrajająca w muzie i treści ballada. Ballada o tych, którzy przedwcześnie odeszli (kurka, coraz więcej takich kawałków, bo i Berliner Weisse, i ostatnio Booze & Glory, jak znajdę chwilę, to sporządzę listę z najlepszymi). Wreszcie wspomniany już bonusowy „1000 Farben” jest jak dla mnie najlepszym kawałkiem na płycie i jednym z najlepszych, jakie słyszałem w tym roku. Fantastyczny muzycznie, wzbogacony syntezatorem, także z chórem, piękny tekst („Diese Stadt strahlt in 1000 Farben // und alle Straßenschilder // schreien deinen Namen // ich lag mein Herz in deine Hände // wir gehen gemeinsam // und wir gehen bis zum Ende“). Kapitalnie, gratki panowie!
Nowy album ZSK oznaczyć przyjdzie jako nowe otwarcie w portfolio zespołu. Początkowe cztery albumy to w sposób oczywisty punk politycznie zaangażowany, wygenerowany na fundamencie tzw. skate-punku. Temu odpowiadały zaś, na jednym albumie mniej, na drugim więcej, zarówno muza, jak i teksty. Nowy długograj przynosi zmianę w obu aspektach. Znacznie urozmaicone brzmienie, znać również tendencję do poszukiwań muzycznych, nowe inspiracje. Nie jest to już w warstwie muzycznej czysty, dogmatyczny punk, do wcześniejszych dokonań zespołu raczej daleko, o dynamice, agresji i brutalności super hitu „(Alerta Alerta) Antifascista“, czyli openeera z poprzedniego albumu, można zapomnieć. Zatem – czy zmiana taka to źle, czy dobrze? Jak zawsze i w wielu podobnych sprawach: zależy, co kto lubi. Jednemu nowe rozwiązania chłopaków będą się podobać, innemu nie. Osobiście opowiadam się, że dobrze się jednak stało. Wysłuchiwanie trockistowskich rozważań na temat wyższości martwych faszystów nad żywymi, jak na jednym z wcześniejszych albumów, nie sprawiało wielkiej przyjemności i nie miało nic wspólnego z muzyką. Teraz natomiast chłopaki wzięli się nie za gadanie, a za granie. Że grać potrafią, to wiedzieliśmy. Teraz natomiast dowiedzieliśmy się również, że grać potrafią wręcz znakomicie (zastrzegam: na niektórych kawałkach). I to jest dobre, i tego trzeba się trzymać. Teksty nadal zaangażowane, acz nie tak szowinistyczne jak wcześniej. Naturalnie dalej antyfaszystowsko (i słusznie), antyrasistowsko (i słusznie), antypolitycznie (i słusznie). Ale także już nieco bardziej „uniwersalnie“, międzyludzko, staroczasowo, kumpelowsko. Album jest bardzo wyrównany pod względem długości utworów, brak tasiemca, żaden z utworów nie trwa ponad cztery minuty, a jeden („Wut”) poniżej minuty.
Tytuł płyty określić przyjdzie jako nader aktualny. Bo co to się, panie, wyprawia? U nas PiS-iory, w Niemczech debile z AfD, w Czechach Babišowszczyzna, w Indonezji razzie przeciwko subkulturom. Gdzie nie spojrzysz, do głosu i władzy dochodzą ekstremiści i głupole, ekstremalni głupole albo głupi ekstremiści. Pozostaje jedynie mieć nadzieję. Hallo Hoffnung, słyszysz nas? Jak nie, to spierdalaj. Tak czy siak cię to tygrysisko z okładki zeżre wraz z czapką i butami (a tak na poważnie: okładka zabija).