Niektóre recenzje, już to mające za przedmiot oceny poważne artefakty naukowe, już to wydawnictwa o charakterze lżejszym – jak właśnie recenzje muzyczne, nie mają szansy być obiektywnymi. Wprawdzie do podstawowych obowiązków recenzującego, pośrednika pomiędzy aktantem a odbiorcą, należy dołożenie wszelkich starań do tego, by przy sporządzaniu omówienia zachował nieuwarunkowaną żadnymi czynnikami neutralność. Tyle, że co z tego. Teoria sobie, praktyka sobie, jako że niekiedy (wcale nierzadko) omawiany artefakt jest podejmującemu próbę recenzji tak bliski, że wszelkie wysiłki obiektywnego nań spojrzenia biorą w łeb. Stąd też akurat oceny płyt Gimp Fist mego autorstwa całkiem bezstronne nie były, nie są i pewnie nigdy nie będą. Po prostu: uważam GF za jeden z najciekawszych i najbardziej wyrównanych pod względem umiejętności i poziomu artystycznego współczesnych zespołów Oi!, wiele ich kawałków znam na pamięć, a po ich nową płytę gotów jestem iść gdziekolwiek by trzeba było na piechotę.
Me w zasadzie bezwarunkowe uczucie względem dokonań Gimp Fistów datuje się najpóźniej od ich czwartej w kolejności długogrającej płyty „Marching on and on” (2013) z paroma hitami na pokładzie („British Bullets” – Joe Hawkins:), „Back on my Feet„). Kolejny album, „The last Stand?” (2015), lokuje się w mym prywatnym rankingu w pierwszej dziesiątce najlepszych płyt Oi! w historii, na której z piętnastu utworów przynajmniej dziesięć to wymiatacze, a utwory „Back in ’83”, „A country divided”, „Not the USA”, „I’m a fool”, „Better that way” oraz „Tonight’s the night” to superhity. (Inna sprawa, że rzeczona dziesiątka w przedziwny i niezrozumiały dla mnie sposób coraz to bardziej i tautologicznie wyciąga się wzdłuż i rozciąga wszerz). W warstwie muzycznej GF to w prostej linii spadkobiercy najpiękniejszych tradycji angielskiej gałęzi Oi!. Hipermelodyjnie (kiedyś będą pod tym względem zestawiani z Cock Sparrer), „allegro” kiedy trzeba, „doppio movimento” kiedy indziej, „adagio” jeszcze w innej partii, zawsze jednak „appasionato”. Żwawe, rytmiczne bębny, charakterystycznie podwyższony wokal, liczne partie na pianino/syntezator, instrumenty dęte, gitarę akustyczną, kapitalne zmiany tempa (wyciszenia lub zawieszenia) oraz wyraźne inklinacje w stronę celtyckiego punka tudzież autorskie zapożyczenia z innych gatunków (choćby country w „Tonight’s the night”) – przy jednoczesnym zachowaniu absolutnej oryginalności przekazu dopełniają całości obrazu. Przy czym skala rozwiązań technicznych stosowanych przez trójkę z Darlington na kolejnych płytach jest imponująca. I tak się zastanawiam, czy lub kiedy w końcu skończą się im pomysły. Oby nie, oby nigdy.
Czas tedy spojrzeć w sposób nieobiektywnie obiektywny na najnowsze ich wydawnictwo. Płyta nosi tytuł „Never give up on you” i wydana została w minionym roku przez „Słonecznych Bękartów” w kilku wersjach. A to winyl czarny, a to winyl przeźroczysty, a to z dołączonym singlem, a to bezeń. Interesujące, w tym samym roku ukazał się również singiel („Never let go”), na którym znajdują się dwa niezgorsze utwory, które nie zostały włączone do materiału długograja. Wersja LP, którą w ciągu paru ostatnich dni miałem okazję zmęczyć nad wyraz, zawiera piętnaście utworów (trzynaście na LP i dwa – jeszcze inne – utwory na singlu). Wydawnictwo zadedykowane zostało Mikiemu Fitzsimmonsowi (we miss you, Miki), który zresztą zapowiada zespół na początku płyty (fajnie to chłopaki zrobili, szacunek).
Pierwszy, stosunkowo krótki kawałek, to „Fists in the Air”. Zagrany dość dynamicznie, dobry warsztatowo, melodyjnie mógłby być jednak lepszy. Taki, jak choćby drugi w kolejności „Wake up Call”, jeden z najlepszych na płycie, z odgłosem budzika na początku. Rytmiczny, melodyjny z chóralnym Wake up! trzyma wyższe rejestry i tak wysokiego poziomu cechującego całokształt Gimp Fistów i osiągalny tylko dla naprawdę dobrych zespołów (przy całym szacunku dla starań innych). „Outside looking in” to przyspieszony, zagrany prostymi środkami kawałek, z wyraźnymi influencjami Irish Punka, tak nieco w stylu Dropkick Murphy’s w warstwie muzycznej i tak nieco Booze & Glory w partii chóru. „Couldn’t care less” z pięknym melodyjnym początkiem na wokalu, do którego dołączają kolejne instrumenty, z wyraźnie podkreślonym bębnem. Tytułowy kawałek to skomplikowana, długa (ponad jedenaście minut), nawarstwiająca się dwuczęściowa kompozycja, kończąca płytę. Rozwiązanie to jest skądinąd często przez Gimp Fistów stosowane, porównaj choćby finałowy „On my feet” z „Marching on and on” czy też, choć w mniejszym stopniu, kończący album „Tonight’s the night” z „The last Stand?”. Pierwsza część utworu to bomba masowego rażenia, jak dla mnie z pewnością jeden z większych hitów zespołu. Piękny, szarpany rytm już od samego początku, pośrodku części właściwej wyciszenie z udziałem basu, następnie wchodzący coraz głośniejszy wokal („I will never give up on you”), dołączająca gitara. Potem (od 3.27) mamy coś jakby dodatek do części właściwej, zaczynany basem, przyłącza się potężnie zagrana partia gitarowa (duruduruduru), a następnie… A następnie to już przez minutę z okładem nie można nie skakać, nie podrygiwać, nie wierzgać, nie wyginać się, nie hopsać i nie fikać – miód malina, cycuś glancuś. Druga część zagrana z kolei całkiem wolno, bardziej lirycznie, tylko ta przerwa między obydwoma częściami tak jakoś dla mnie zbyt długa i mam problemy, by ogarnąć, po co w ogóle została wprowadzona.
Nawiązując do powyższych, wprowadzających do recenzji uwagach o obowiązkach recenzenta oraz o jego nierzadkich kłopotach z zapewnieniem rzetelności omówienia, oświadczam, że w ocenie końcowej nad mym uczuciem do Gimp Fistów przeważył jednak mój recenzencki obiektywizm. Mimo że „Never give up on you” to płyta poziomem wyrównana, znakomita technicznie i kompozycyjnie, to jednak tylko jeden superhit (pierwsza część tytułowego kawałka) w porównaniu do (przynajmniej) sześciu z poprzedniego albumu – już samo to zestawienie ustawia sprawę. Kawałki z nowego albumu, o których nie napisałem powyżej, nie są złe. Przeciwnie, są dobre, jednak bez takiego błysku, który znamionuje superhity i do których nas GF przyzwyczaili (po prostu nas rozpieścili, i tyle). Siłą rzeczy czuję się zatem w obowiązku, by nowe wydawnictwo Gimp Fistów ocenić nieco niżej niż dwa bezpośrednio je poprzedzające („Marching on and on”, „The last Stand?”). Powiedzmy, tak na 4.4 w porównaniu do 4.7 i 4.9 (w pięciostopniowej skali).