Akordy wprawdzie nie mojej (i nie większości z was) młodości, ale za to jakie piękne! (Geschichten vom Volxsturm [Akkorde unserer Jugend], 2018, Sunny Bastards)

Podjąłem zamiar, by napisać o wydanej niedawno płycie, która stanowi jakoby trybut akordom „naszej” [„unserer”] młodości. I mam z tym problem, ponieważ akordy Volxsturmu nie są ani akordami mojej, bo jestem za stary (akordy mojej młodości to Siekiera, Tilt, Kult, Armia, Slayer), ani akordami większości z was, bo jesteście za młodzi. By zwrócić w tej chwili uwagę jedynie na kwestie pokoleniowe, nie wdając się w zagadnienia odmienności narodowych matryc kulturowo-muzycznych (niemiecka-polska). Stąd kilka słów wprowadzenia o podmiocie, na którego cześć „Sunny Bastards” wzięło na sobie trud (wiecie, ile jest przy tym roboty?) przygotowania wydawnictwa. Volxsturm to bez wątpienia licząca się grupa w całej historii (wschodnio-)niemieckiego Oi!. Tak, jak na obrazku z okładki recenzowanej płyty: jak łajba pod flagą z Trojanem płynęli przez wzburzone morze socjalnych przemian doby okołoprzewrotowej, w której do głosu dochodził dziki kapitalizm i wypełzał z odmętów brunatny zwierz. Pochodzą z Meklemburgii, z dawnego słowiańskiego Zwierzyna (niem. Schwerin), matecznika naczelników obodrzyckich z Niklotem na czele (do dziś jeszcze jego pomnik zdobi fasadę zamku, natomiast krew słowiańskich wodzów płynęła w żyłach kolejnych pokoleń Książąt Meklemburgii aż do wygaśnięcia dynastii). Prapoczątki historii Volxsturmu przypadają na czas przełomu, pierwsze demo („Alk vereint”) ukazało się w 1994 r., pierwsza EP-ka („Oi”) rok później, pierwszy długograj („Oi! Is fun”) w kolejnym roku, a potem to już poszło. Ostatni album grupy pochodzi z 2015 r. Razem daje to siedem wydawnictw studyjnych, w tym takie klasyki jak „Bi uns to Hus” (2002; plattdeutsch odgrywa dużą rolę w warstwie tekstowej) czy też „Lichter meiner Stadt” (2006). Od samych początków zespół głosił się grupą spod znaku unity, z oczywistym przechyłem na lewą stronę. Grali i grają melodyjnie, ciężko, kiedy trzeba z jajem, kiedy trzeba z agresją – po prostu klasyczny Oi! „X” w nazwie wziął się wedle wypowiedzi któregoś z załogantów z napisu na drzwiach do pomieszczenia, w którym przeprowadzali próby, a następnie z czystej przekory, bo w kółko poprawiali im nazwę na formę poprawną – „Volksturm”.

„Geschichten vom Volxsturm” to kompilacja (proszę mi tu nie imputować – odróżniam jeszcze „kompilację” od „kopulacji”) dwudziestu pięciu utworów Volxsturmu w wykonaniu dwudziestu pięciu współczesnych zespołów: niemieckich, europejskich (Perkele, Saint & Sinners, The Zapoy!), światowych (Harrington Saints, Jenny Woo). Wydana została w ograniczonym do tysiąca sztuk (pierwszym?) nakładzie, składa się z dwóch winyli i liczy dobrze ponad siedemdziesiąt minut (zatem casus podobny do ostatniej kompilacji „Best from the Past” Perkele), wyposażona została w grubaśny booklet w środku, z autografami wszystkich zespołów. Z kompilacjami, zwłaszcza z wyborem z ogółu twórczości danego zespołu i interpretacjami przez inne zespoły, jest niestety tak, że ich sposób istnienia determinują trzy pola problemowe. Pierwsze ewokuje podmiot sprawczy dokonujący wyboru akurat tych, a nie innych kawałków z dorobku zespołu oraz kryteria ich przyporządkowania danym coverującym zespołom; drugie – sposób (poziom artystyczny) interpretacji danego songu przez wykonujący go zespół; trzecie – odbiór danej interpretacji danego zespołu przez danego odbiorcę (wiem, tautologia tautologię pogania, ale inaczej się nie dało). O pierwszym nic nie napiszę, bo nie jestem w posiadaniu wiedzy, czy wyboru dwudziestu pięciu utworów dokonali „Bastardzi”, Volxsturmowcy, czy też same zespoły. Ważkość drugiego zawiera się w tym, że każda interpretacja prócz przekazu oryginalnego zawiera w sobie jakąś część osobowości muzycznej interpretatora. Czyli – do coverowanego utworu dodaje interpretator mniej lub więcej od siebie. I bardzo dobrze, w ten sposób powstają bowiem jakby nowe utwory. Jednak w zależności od tego, jaka wysoka jest miara dodanego i jak to dodane jest udane (dane dane dane), interpretacja taka spotka się z akceptacją lub odrzuceniem przez odbiorcę (słuchacza; pomijam tu przypadek zatwardzialców, którzy nie akceptują niczego poza oryginałem). Znając wcale dobrze dorobek Volxsturmu (trzynaście lat spędzonych w Reichu na coś się przydało), uważam, że wytypowane do coverów kawałki są reprezentatywne, nie został pominięty żaden z najważniejszych kawałków, lepiej się chyba nie dało. Natomiast z interpretacjami i skalą udziału własnego wykonawców…, no jest już różnie. Niektóre trzymają się blisko oryginałów, natomiast inne odjechały dość mocno, aż do problemów z identyfikacją danego utworu włącznie. Na szybko i subiektywnie wygląda to mniej więcej tak.

Rozczarowali mnie nieco Broilersi. Kawałek mieli fajny, może nie wybitny, ale zawsze. Nieźle nawet zaczęli, ale później już było coraz słabiej. Shock Troopsi – również mogło być chyba lepiej. I Isolated Q, którzy mocno przynudzili. Mój, i pewnie nie tylko mój, problem z wersjami zagranymi przez Johnnie Rook oraz Jenny Woo zawiera się w tym, że styl i tego zespołu, i tej wokalistki po prostu trzeba lubić. Kto nie jest przekonany do ich dokonań, to i kawałka Volxsturmu w ich wykonaniu nie polubi, nie ma na to szans; fakt faktem, że nie dostali jakiś wybitnych utworów. Przesłuchując płytę, słuchacz zauważy, że w wielu utworach przewija się jak mantra fraza „Bier trinken ist wichtig”. Jest to cytat-tytuł jednego z utworów – klasycznej ledwie dwu i półminutowej zapchajdziury, którą Volxsturmi dosztukowali inicjalną EPkę i pierwszego długograja. I, jak to często bywa, wymyślony na poczekaniu, całkiem niepozorny kawałek stał się hymnem i legendą, w tym przypadku hymnem „ankoholowej” frakcji łysego towarzystwa. Interpretacja tego kawałka przez Perkeli nie jest zła – do tego bowiem zmierzam, przecież wprowadzenie wyraźnego stylu reggae i niezmiennie pięknego brzmienia gitary dodało nieco pieprzu oryginałowi, aczkolwiek przyznaję: na pierwsze ucho oczekiwałem chyba nieco więcej. Kawałek nabiera jednak na stylu z każdym kolejnym odtworzeniem. Podobnie rzecz ma się z wersją „Ein Glas auf dich” zagraną przez 4 Promille (czy gruby powrócił na stałe, czy tylko gościnnie – oto jest pytanie?); zagrali w swoim stylu, ale znając „Im nächsten Leben” (1999), czy „Alte Schule” (2006) można by oczekiwać więcej. Z kolei 7er Jungs kultowy kawałek „Wir sind Skinheads” zagrali tak, jak powinien brzmieć: ciężko, dynamicznie – klasa. Bardzo dobrze pograli Berliner Weisse, interpretując Volxsturmowców z wyraźną naleciałością swego stylu. Kosmicznie wypadli Rotz & Wasser, aczkolwiek wstawka w środku jest jak dla mnie niepotrzebna (za to ta na początku, jak najbardziej). Tu trzeba jednak wyraźnie napisać, że kawałek Bi uns to Hus jest taki, że nie sposób go schrzanić (wiem, nie takie rzeczy już chrzaniono). Soifass to Soifass, nie ma się co rozpisywać, rzadko coś im się nie udaje. Najlepsza interpretacja na płycie według mnie to bez dwóch zdań Oxo 86 i kawałek „Geträumt”. Piękne brzmienie gitar, zarówno w partii solowej, jak i sparowanej, rytmicznie i podskakująco (tak, jak to potrafią chyba tylko Oxi). I ten chórek w refrenie… Niemożliwy po prostu, obezwładniający, niezależnie od tego, że i sam oryginał muzycznie niczego sobie (tylko że dużo wolniejszy). Stoi za wzmiankę, że znana jest także śpiewana głównie na koncertach wersja alternatywna tego kawałka z demo, w której muzycznemu „ja” przed oczami bujają się, podskakują i zwieszają (tak tak, grawitacja jest bezlitosna) różne inspirujące części kobiecych ciał („wackelnde Titten”, „hängende Schämlippen”:)).