Jako że w zeszły weekend wypadły mi różne przeróżne sprawy nie do odłożenia, przebierałem już nóżkami z niecierpliwością, by wskoczyć na osiołka i pościgać się z chłopakami z „Ronda”. W tym roku, rzekł bym, kalendarz ułożył się idealnie – 1 listopada przypadł na czwartek, zatem wizyty na cmentarzach można było śmiało rozłożyć na kilka dni. Tak też uczyniłem i ja, w czerwone święto (tak tak, w czerwone święta „Rondo” pomyka, ile sił w nogach) wyszykowałem się i hajda! Z ronda ruszyło nas czterech (pomału to zaczyna być standard), po drodze uzbierało się nas może z jedenastu (w sumie to mało nas było), do Łomianek dojechało siedmiu lub ośmiu, reszta gdzieś odboczyła. Za mostem dmuchało w pyszczydło jak trzeba, nie dało rady utrzymać 40 km/h (notabene prędkość maksymalna tym razem to 52,36 km/h). Miła przejażdżka w miłym towarzystwie.
Tylko tak się zastanawiam, czy blachosmrodziarze nawet w święta muszą traktować próby rozjechania kolarzy jako swój święty obowiązek, o trąbieniu na nich nawet nie wspominając? Specjalnie dla was, pseudokierowcy dwa przesłania: (1) you own a car, not the road, (2) leckt uns am Arsch.