Ja ja, sie ham den Punk wirklich verstanden (Emscherkurve 77, Brandgefährlich, 2017, Sunny Bastards)

Chłopaki, którzy już nie raz i nie dwa udowadniali, i to bynajmniej nie pojedynczym sceptykom i niedowiarkom, że „ham den Punk verstanden“, zagorzali fani Rot-Weiss-Oberhausen (obecnie „Regionalliga West”, tak jakoś IV liga), czyli Emscherkurve 77 na początku minionego roku wydali swój czwarty studyjny album. Prace nad nim trwały dwa lata, a rozpoczęły się praktycznie zaraz po wydaniu poprzedniej płyty „Buch des Lebens”. Tytulatura nowego albumu to „Brandgefährlich” („niezwykle niebezpieczny”, „niebezpieczny jak pożar”) i wedle zgodnych wypowiedzi załogantów odnosi się przede wszystkim do współczesnej sytuacji na świecie.

Emscherkurwiarze (bez urazy panowie, tak to jakoś w polszczyźnie wychodzi), zespół założony – powiedzieć można – na trybunach stadionu, od zawsze grali szerokim składem, w porywach dochodząc do siedmiu osób, choć akurat tę płytę nagrali w pięciu. Każda z 42 minut ich nowego długograja wypełniona została żywym, chyba mocniejszym niż wcześniej brzmieniem, a tym, co w porównaniu do wcześniejszych albumów grupy zwraca uwagę przede wszystkim, to przyspieszone tempo. Czy owo podwyższenie tempa z „mid” do „up” nie było li-tylko jednorazowym wybrykiem, czy utrzymane zostanie na kolejnych (miejmy nadzieję) płytach, o tym się jeszcze przekonamy. Brzmienie gitar („Gladbeck”, „Egal, wo ich bin”) pozostało niepowtarzalne i niepodrabialne, podobnie jak partie wokalne na dwa głosy (Spiller, Daniel) plus chórki. Odnotować jeszcze można wyraźniejsze niż na poprzedzających wydawnictwach wpływy metalu.

Otwierający, liczący piętnaście utworów album kawałek „Days of Glory” zagrany został z dynamiką i melodyjnością godnej każdej liczącej się punkowej kapeli. Opener pełną gębą, z klasycznym wprowadzeniem na basie. Kolejny, „Gladbeck”, cechują przede wszystkim typowe dla Emscherów brzmienia partii gitarowych*. Te odnajdziemy również w utworze „Egal, wo ich bin”, w którego ogólnym klimacie nie sposób nie dostrzec analogii do rozwiązań Dropkick Murphysów poświadczonych na „Blackoucie”. W szybko zagranym, dynamicznym, ze zmiennym wokalem i okraszonym kapitalnymi chórkami kawałku „Vom alten Schlag“ oddali Emscherzy hołd starym, odchodzącym w zapomnienie zasadom: podwórkom pełnym bawiących się dzieci (niechby i dokazujących, wrzeszczących i piszczących – komu to przeszkadzało?, dlaczego tak się stało?), bezwarunkowej i nienastawionej na uzyskanie jakiekolwiek korzyści przyjaźni międzyludzkiej. Czyli temu, co według zespołu cechuje mikrokosmos starszych i najstarszych mieszkańców Ruhrpottu. Niewiele wolniejszy jest „Niemals zurück”, kawałek mówiący o związku, który się rozpadł (piękna twarz równa się zimnemu sercu, przerabialiście to, panowie?). I postępujcie zgodnie z radą moją i EK 77: nigdy, przenigdy nie wracajcie! A jeśli nie wiecie, jak w końcu przestać baletować i tankować, to mam dla was dobrą wiadomość: Emscherzy też tego nie wiedzą, natomiast próbując znaleźć odpowiedź na ten prawdziwy fenomen, skomponowali dwa, nawiązujące na siebie w płaszczyźnie tekstowej kawałki „Gelebt, gelacht, geweint, gefeiert” oraz Bis zum jüngsten Tag”. Fantastyczna melodia udała się chłopakom w jasny sposób antytrendywankerskim utworze „Denk dran” („denk dran, stay Punk ein ganzes Leben lang”). Prawdziwy materiał wybuchowy (inicjujący, kruszący, miotający i jaki tam jeszcze wymyślono) to najlepszy na płycie utwór „Unterwegs” („und sag mir, was kann schöner sein, als wieder/einfach unterwegs zu sein?”; nic, panie i panowie, po prostu nic). Podobnie jak Oxo 86 w kawałku „Festival”, tak i Emscherzy cieszą się z kolejnej koncertowej trasy. Galopujące „up”-tempo sparowane z dynamiką utworu oddawać mają, tak to przynajmniej interpretuję, szybko zmieniające się w trakcie trwania trasy lokalizacje, kluby, sceny, „aftery”, przejazdy z miejsca na miejsce (autostradami rzecz jasna, no bo jak ktoś mieszka przy A40…). Kończący „Leb wohl”, z pięknym balladowym otwarciem, to właściwie hołd dla krasy życia w całym jego wielokształcie (raz lepiej, raz gorzej), które tak szybko przemija. A my, zwyczajne głuptaki (z całym szacunkiem dla przedstawicieli dziobatego gatunku Morus bassanus) w pośpiechu i natłoku spraw powszednich nawet tego nie dostrzegamy, o szacunku nawet nie wspominając.

Ewolucja dokonań muzycznych EK 77 stanowi ciekawy przypadek. Nie jest to może tak radykalna zmiana, wzmocniona jeszcze zmianą image’u, jak w przypadku choćby Wiens Nr. 1, jednak dość znacząca, na plus rzecz jasna. Nie wolno bowiem przemilczeć supermelodyjnych, lecz takich, powiedzmy – jarmarczno-odpustowych początków, z utworem „Laß doch Dampf ab” ulokowali się w końcu w ścisłej czołówce nieoficjalnego rankingu na najbardziej obciachowy kawałek o futbolu. A tym, co mnie głęboko zastanawia, to brak na nowej płycie właśnie „Fußballsongu”, czego po zagorzałych kibicach się nie spodziewałem. Nie odnajdziemy na nim również żadnego hymnu na cześć jakiejś znanej postaci ze świata aktorów i byłych piłkarzy (np. Louis de Fuinès, G. Netzer). Ani jakiegokolwiek utworu silnie politykującego w wymowie. Być może wymienione fakty stanowią początek poważniejszej zmiany w dojrzałym muzycznym światopoglądzie EK 77 (muzyka powinna służyć celom muzycznym). Na koniec napiszę, że już „Buch des Lebens”, poprzedni album, wykazywał znacznie, ale to znacznie bardziej dopracowany charakter w całościowym osłuchu. Aż strach pomyśleć, jak to będzie brzmieć w następnym.

* Jest to kluczowy kawałek, jeśli chodzi o kwestie pozamuzyczne. W warstwie tekstowej nawiązuje bowiem do tragicznych wydarzeń z 1988 r. (napad na bank, dwudniowa ucieczka sprawców z zakładnikami), w których zginęły trzy osoby (dwoje zakładników, z czego jeden przypadkowo zabity przez policję, oraz jeden policjant w wypadku), natomiast tym, co zszokowało społeczeństwo, było nieliczące się z niczym i nikim zachowanie goniących za sensacją dziennikarzy, relacjonujących wydarzenia na żywo. Już utrzymana w komiksowej tonacji okładka wydawnictwa wskazuje na to wydarzenie. Skądinąd do CD dołączona została książeczka licząca 32 strony (sic!).