3 luty

A co tam, w niedzielę nie było aż takiego wydatku energetycznego, by nie można było pójść w poniedziałek na hulajnogę. A nawet to trzeba było, ponieważ zapowiadali śnieżycę. No i była, na powrocie, mniej więcej od Syrenki. Pod koniec to już całkiem nieprzyjemnie cięło śnieżynkami po oczach. Do tego był wiatr na całej przejażdżce. Wielu nieprzyjaciół ma hulajnożysta lub czasowiec, słabszy dzień, profil trasy nie pasuje, ubranie gdzieś uwiera itd. itp. To są jednak rzeczy ulotne, które wcześniej czy później mijają. Jest jednak jeden wróg hulajnożysty/czasowca, który nigdy nie odpuszcza – wiatr. Hulajnożysta lub czasowiec jedzie sam, nie ma grupy, w której się można by schować, a wiatr jest zawsze. Silniejszy, słabszy, ale jest stale obecny. Przy jeździe na hulajnodze jest naturalnie bardziej dokuczliwy niż na Kozie, wyprostowana sylwetka, znacznie mniejsza szybkość. Jadąc pod silny wiatr, jak w poniedziałek, czy dziś we wtorek, masz wrażenie, że odbicie, nawet idealne technicznie i silne, nic daje, tak, jak byś stał w miejscu. Odcinki, które bez wiatru pokonuję za siedmioma, maksymalnie ośmioma odbiciami, w warunkach pod silny wiatr przejeżdża się za dziesięcioma. Prędkość maksymalnie 19 km/h, a często spada do 16 km/h. Ale w takich warunkach właśnie najlepiej trenuje się głowę, często niedoceniany czynnik, a z tym i charakter. Wtorek to wtorek, ale w środę to dopiero peeździło. Na szczęście wiatr zachodni, czyli boczny na tej trasie, także nie przeszkadzał. Ale momentami, zwłaszcza jak zawiało zza węgła, to się, panie, ledwo trzymałem na wolnopomykaczu. Za to jak już powiało w plecy – oj jej, rewelacja, nie do opisania.