W sobotę, 14. maja, skład mocny. Tak mocny, jakiego dawno nie było. Do mostu pod wiatr, łatwo nie było, ale nikt nie odpuszczał. Nawet udało mi się odskoczyć na półtora kilometra, ale spuchłem i grzecznie wróciłem do grupy. Za mostem było już z wiatrem i się panie zaczęło. W granicach 50 km/h. Za rondem, po pierwszych światłach ktoś puścił koło, czterech poszło do przodu, zrobiła się dziura. Byłem na końcu, przyblokowali mnie po prawej i zrobiło się słabo. Nie no, goniłem. Zmykali 50 km/h, ja 52, ale praktycznie się do nich nie zbliżałem. Pewnie bym w końcu strzelił, bo już byłem na limicie, na szczęście z tyłu utrzymał się kolega i dał piękną zmianę dochodzącą.
Niedziela, 15. maja. Znowu pogoda dopisała, chociaż za taki wiatr, prosto w gębę, to pięknie dziękujemy. Luda mnóstwo, na Pomiechówek sporo ludzi, nowe twarze. I stało się to, co pewne nieuniknione i co na szczęście zdarza się na Rondzie stosunkowo rzadko – jeszcze przed pierwszą hopką cztery osoby leżały. Jeden w rowie, troje na jezdni. (Dobrze, że żaden blachosmród w nas nie wjechał). Dopiero się rozpędzałem z tyłu, pomimo to ledwo wyhamowałem. W takiej sytuacji grupa powinna nie tylko poczekać, ale i włączyć się aktywnie w ogarnięcie sytuacji. A nie przyglądać się biernie z oddali, a potem odjechać dalej. Po oględzinach złamań u nikogo nie stwierdziłem, pełno szlifów, w jednym przypadku pewnie konieczna była konsultacja lekarska, bo chyba mieliśmy zwichnięcie barku (dobrze, że transport był niedaleko). Wszyscy się jakoś pozbierali, każdy już jechał dalej sam. Po drodze pozbierałem tych, co nie wytrzymali tempa grupy pod wiatr.