Powiało jesiennym chłodem. Towarzystwo już w rękawkach lub podkoszulkach z długim rękawem, pojawiły się bandanki lub czapeczki, w niedzielę ze dwóch nygusów jechało już nawet na dole na długo. Sobota, 28. sierpnia, znowu szybka – jak od jakiegoś czasu jest to normą. Może nie tak, jak ta przed tygodniem, jednak przewentylować się można było konkretnie. Po raz kolejny grupa podzieliła się zaraz za hopkami na dwie części, większość jednak dała radę i się utrzymała (ostatnimi czasy jedzie nas w awantgardzie 11-13 osób). Sprinty były, a jakże (doszliśmy do wniosku, że zakładamy spółdzielnię, co by w końcu ograć Żolibera, który przed radarem goli nas za każdym razem), górskie premie również (druga jest moja).
W niedzielę, 29. sierpnia, luda kupa, tylko że na Nasielsk pojechało raptem kilka osób. I doszło do ciekawego zjawiska: jadąc sobie z tyłu na Kozie jeszcze przed hopkami usłyszałem szum gum i koło mnie przemknął pociąg ‘Mazowsza’, który z powodu słabej frekwencji zawrócił z trasy na Nasielsk i dołączył do ekipy na Pomiechówek. Wpłynęło to korzystnie na prędkość: goniąc towarzystwo, przez 1,5 km jechałem w zakresie 52-55 km/h. Potem tempo w grupie klapnęło. Ucieczki były nieprzekonujące, raczej dla tradycji niż z myślą o powodzeniu. Za mostem tradycyjnie: ja w lewo, grupa w prawo. Niby bezwietrznie, jednak ciężko było utrzymać przeciętną 42 km/h, a noga przecież podawała.