A było to tak… Za siedmioma, górami, za siedmioma lasami, w odległości 7,5 km od miejsca jego zamieszkania leży sobie pewne biuro, które – nie znając jeszcze konsekwencji tego nierozważnego czynu – zgodziło się przyjąć pewnego typa na kilkutygodniowe szkolenie. Jako że typ doszedł do przekonania, iż: a) samochodem za blisko, b) skuterem za szybko, c) komunikacją nie halo, to zdecydował się na dojazdy rowerem. Wyciągnął po ośmiu latach swojego starego, wysłużonego miejskiego osiołka, nadmuchał koła i przejeździł przez 5 dni 75 km, myśląc, że nie będzie to miało znaczenia dla zwyczajowych gonitw na Rondzie. Wyszykował się tedy w sobotę, 7. sierpnia, i w towarzystwie tylko jednego kolegi (drugi nas dogonił) wyruszył na Łomianki. Pogoda była ładna, odważnych zebrało się prawie dwie dziesiątki, a to, co się działo na etapie, przejdzie do historii. Wystarczy napisać, że czas przejazdu to 1.55.59, zatem czas, jakiego nie udało mi się wykręcić przez parę lat. Ostro poszło już od kreski, za hopkami trzech chłopaków spuchło, po drodze jeszcze ze dwóch. Decydująca chwila nadeszła na moście za NDM, gdzie odjechało dwóch, pojechałem za nimi ja, reszta zaspała. Jechaliśmy we trzech przez parę kilaków, potem doszło do nas dwóch, następnie kolejnych trzech i w ośmiu dojechaliśmy do Łomianek. Niby było to tylko 75 km przez pięć dni, ale inna pozycja, inna korba, inne przełożenia spowodowały, iż miałem wrażenie, że do nóg doczepili mi dwa imadła. Od dawien dawna dwa razy nie dałem zmiany, bo nie dawałem rady. Aż żem (gdzie się podziały formy 3 sg. i 3 pl. tego czasownika ułomnego?) się przestraszył i mam nadzieję, że noga i rower miejski się w nadchodzącym tygodniu dotrą.
ADRES
tome.masaz@gmail.com
LINGUA
🇩🇪 🇨🇿 🇭🇷 🇷🇸 🇲🇰