Weekend 17-18 lipca przebiegł dokładnie tak jak wcześniejszy. W sobotę Bianca Celeste, w niedzielę Koza (póki jest pogoda, to trza jeździć).
Sobota, 17 lipca, piękna pogoda, to i piękna jazda. Od hopek do Łomianek praktycznie nie zeszło poniżej 45 km/h, miejscami – przy jednej zmianie na Rolniczej – jechaliśmy 53 km/h. Soboty ostatnimi czasy są o tyle fajne (fajniejsze niż niedziele), że jedzie ekipa stałych bywalców, tych, co się nie boją, że spuchną w niedzielę, dystans jest krótki, więc każdy jedzie na (sub-)maxa. Kto ma akurat słabszy dzień, ten ma pecha zwanego grupetto. Ale nie ma na Rondzie człowieka, którego by kiedyś nie urwano.
W niedzielę, 18 lipca, trwała pod Arkadią debata, czy będzie padać, czy nie będzie. Dyskusja rzecz można bezprzedmiotowa, ponieważ wszystkie dostępne nam radary deszczowe wskazywały, iż w tym momencie nad W-wą nie było żadnej chmurki. Problem był w tym, że były. Wyglądające na mocno deszczowe, że dodam. Ale pojechaliśmy, przed Jabłonną już się rozpogodziło i na rozjeździe za Jabłonną grupa się podzieliła na Pomiechówek i Nasielsk. Z uwagi na wakacyjno-urlopowy czas frekwencja na obu trasach mniejsza niż choćby miesiąc temu, ale paru chłopaków było. W odróżnieniu od poprzedniej niedzieli, tym razem ognia do mostu za NDM nie było, ani razu chłopaki nie przekroczyli 50 km/h (fakt, wiało prosto w twarz). Skoro nikt się nie kwapił do ścigania, to za stacją w NDM wyszedłem na czoło i sobie pojechałem. Myślałem, że się ktoś dołączy, ale najwidoczniej nygusy zbierały siły na resztę etapu i finisz na kresce. Za mostem w lewo i samotna walka z czasem.