On the Job po sześciu latach przerwy zameldowali się z powrotem na rynku (‘they are back’, parafrazując tytuł pierwszego utworu). Na dniach ukazał się bowiem ich nowy album zatytułowany „Small Town Stories”. Jego okładka przedstawia (małe?) miasto, dominantę stanowią dwie budowle sakralne, dalej żurawie portowe, dostrzec można i przelatujące nad nimi dwa myśliwce. Czy to szwedzka Karlskrona, z której chłopaki z On the Job rodem? Trudno orzec, jako że kościołami z okładki nie są ani Fredrikskyrkan, ani Trefaldighetskyrkan, dźwigi portowe by się zgadzały, Gripeny nad miastem również, w końcu wyspiarska Karlskrona, niegdysiejszy port królewskiej floty, to dziś baza marynarki wojennej. Być może jest to jednak całkiem inne małe, symbolicznie i emblematycznie przedstawione „City of Boredom”, jakich na świecie wiele i każdy z nas takie zna, o którym to pięknie nucą w jednym z utworów. Niezależnie od zasadności utożsamiania miasta z okładki z Karlskroną, to jest ona miastem zasłużonym dla Oi! Nie tylko przez wzgląd, że to matecznik On the Job, lecz również dlatego, że w minionym dziesięcioleciu była miejscem corocznych weekendowych festiwali street punka, o jednym z nich śpiewali zresztą Booze & Glory („Weekend in Karlskrona”).
Nowy, czwarty w kolejności studyjny długograj Szwedów (pozostali wierni niemieckiej ‘Contrze Records’) pomieścił dziesięć własnych utworów oraz cover Blitzów „Razors in the Night”. Dla zainteresowanych, czyli jak sądzę dla większości glac oraz miłośników rockowych winyli, album dostępny jest w kolorze żółtym, koncypowanym przede wszystkim na rynek szwedzki, niebieskim i klasycznym czarnym; nakład niepowalający, bo wszystkiego razem uzbierało się 500 sztuk (może dotłoczą, jak będzie zapotrzebowanie; niedługo zresztą będzie 499, bo zamierzam sobie jeden sprawić). A dla oldskulowców przygotowana została również kaseta, o dziwo wyprodukowana w Rosji.
Muzycznie Karlskrończycy nie zmienili się ani trochę w porównaniu do wcześniejszych ich dokonań (więcej w podsumowaniu), co przyjmuję z niekłamanym zadowoleniem. Omawianą płytę otwiera utwór „We’re back”. I jest to bardzo dobre otwarcie, utwór przemelodyjny, przechóralny, z ciekawie podkreślonymi, przechodzącymi garami, dający wyobrażenie tego, co będzie się działo dalej. A dzieje się, fakt dzieje, jako że najlepszy w mojej ocenie utwór na płycie ulokowany został zaraz na drugiej pozycji. „Working Class Stories”, bo o tym kawałku piszę, przemawia w tytulaturze parafrazą tytułu całego albumu oraz nawiązuje do „robotniczego” ideologemu skinheadskiej tożsamości (‘Working Class Heroes’). Muzycznie to pięknie melodyjny utwór, z pomysłem, z ciekawą – od kakofonii dzieli ją jeden ton (trzeba ryzykować, wszystkie proste i bezpieczne chwyty zostały już zagrane) – partią gitarową oraz charakterystycznym przeciąganym wokalem głównym (podwyższony w tonie) i pobocznym. Kapitalny kawałek, gratulacje panowie! Trzeci utwór na płycie to „Secret War”. Niepokojący, pasujący do tytułu początek, całościowo znacznie ciężej niż na pozostałych kawałkach, dużo wyraźniejsza opozycja tonacji głosu wokalisty i chórków. „Knegarliv” odznacza się przepięknym wejściem, melodią oraz zaśpiewany został – przez wokalistę oraz chór – po szwedzku (i tak trzymać); w mej opinii rywalizuje o miano najlepszego kawałka z „Working Class Stories”. I już przechodzę do następnego utworu. „City of Boredom” to kolejny wspaniale melodyjny song, z kompleksowym, przepięknie przeciąganym chórkiem (jak można nie lubić On the Job?). Szwedzkojęzyczny utwór, „Räta in dig i Ledet” rozpoczyna znakomita partia na pianino, którego dźwięk jak sinusoida to przebija się w tle, to wysuwa na plan pierwszy w dalszej części. Wskazać należy na melodyjny refren, który pozostaje w pamięci na cały dzień. Kolejne kawałki są już nieco słabsze, takie przynajmniej mam odczucia. „No future” („ciemny” w tonacji chórek w końcówce), „Our Country’s sold out” oraz „Don’t ruin my Day” (partia gitary w initium!) aczkolwiek w street punkowej tonacji i melodyce mogły być jednak lepsze, jakby zabrakło nieco pomysłu. Propozycje własne zespołu zamyka utwór „Punk & Skins”. Już samą nazwą wiele obiecywał i sporo dotrzymał. Chwytliwy – unitarystyczny – w warstwie tekstowej, muzycznie wcale niezgorszy, z singalongiem w refrenie. Superhitem może się nie stanie – zabrakło nieco doszlifowania melodii, jednak nie można mu odmówić wartości artystycznej.
Pierwszą rzeczą, która nasunie się słuchaczowi/słuchaczce po zapoznaniu się z nowym wydawnictwem On the Job, będzie to, że chłopaki nad wyraz konsekwentnie trzymają się dotychczasowej stylistyki. Na „Small Town Stories” brzmią dokładnie tak, jak brzmieli na wcześniejszych płytach. Jest to dla mnie fakt bardzo pozytywny. Konsekwencja i tradycja to w dniu dzisiejszym wartości coraz bardziej ulotne i coraz rzadziej spotykane, to w odniesieniu do sfery egzystencjalnej. Natomiast w płaszczyźnie muzycznej dokonania Karlskrończyków to street punk w swym dogmatycznym, niepowtarzalnym i niepodrabialnym wydaniu, czyli taki, jaki lubię najbardziej. Melodyjność, trzy cztery chwyty, praktycznie bezwyjątkowe mid-tempo, fantastycznie brzmiące chórki, w których bierze udział cały zespół, charyzmatyczny głos wokalisty – tak, On the Job to po prostu pierwsza liga. Dlatego też cieszą się od dawna zasłużoną estymą w łysym światku, nieźle wypadają na koncertach (w lutym przyszłego roku należy się ich spodziewać w Berlinie), ogólnie to bardzo pozytywnie odbierana grupa (pomijając zwyczajowe w przypadku zespołów skinheadskich uwikłania ideologiczne). Drugim spostrzeżeniem natury ogólnej będzie to, że w przypadku omawianej płyty rozprawiam o wydawnictwie bilingwalnym. Wszystkie wcześniejsze nagrania studyjne On the Job były bezwyjątkowo angielskojęzyczne, natomiast na omawianej, i to wcale często, pojawia się także język szwedzki. Pisałem już o tym przy innych okazjach (choćby przy omówieniu „På Svenska” City Saints), że aplikacja języka narodowego staje się znakiem rozpoznawczym najnowszego nurtu street punka ze Szwecji. Wreszcie uwaga trzecia. Nie jestem przekonany, że tracklista omawianego wydawnictwa została ułożona w sposób optymalny, gdyż pierwsza strona albumu jest o niebo lepsza niż druga. Tak się zdarza, tak na szybko można by odnaleźć sporo analogicznych przypadków, chodzi w gruncie rzeczy o to, by przy odsłuchu winyla nie poprzestać jedynie na jednej, w tym przypadku pierwszej stronie. Tak czy siak gratulacje dla chłopaków za kawał porządnej streetpunkowej roboty.