Zawsze interesował mnie fenomen winylowych 10’’, którego zdrowym rozumem pojąć niepodobna. Dla wynylofila „dziesiony” to przecież złośliwe utrudnianie i tak ciężkiego życia: konieczność częstego podnoszenia dupy z kanapy, by zmienić stronę po trzech, czterech utworach, dalej związanego z tą czynnością faktem (zbyt) częstego odstawiania browaru itd. Ale dobra, niech będzie, jakoś to przeżyjemy, zastrzegam wszakże, że także niniejsza recenzja będzie dziesięcio- a nie dwunastocalowa. Nie zaakceptujemy jednak przymusu przestawiania gramofonu z 33 RPM na 45 RPM, na to zgody posiadaczy lepsiejszych adapterów (mniej lub bardziej pracochłonna zmiana naciągu przy pomocy specjalnego wihajstera!) nie ma i nie będzie!
Nawiązując jednak do zdania pierwszego… Zastanawiałem się zawsze, czemu nie skomponować trzech, czterech kawałków więcej (jest mi znany fakt, iż nie jest to takie proste) i nie wydać od razu prawilnego 12’’ długograja? Z pomnażaniem dorobku w muzyce jest bowiem tak, jak w nauce (FCK Publish or perish!) – nie powinno się spieszyć, nieraz korzystniej publikować rzadziej, ale lepiej. Albo jeśli już mus coś opublikować, to czemu nie postąpić odwrotnie: dlaczegoż by nie wydać w miejsce 10’’ dwóch 7’’? I jeszcze jedno rozwiązanie. Dobre i logiczne, z tym, że czarny winyl w wielkości dwunastu cali z każdej strony w połowie niezapisany, no nie przedstawia zjawiska wysoce estetycznego… Są jednak zespoły, które na „dziesiony” nie dadzą powiedzieć złego słowa i swą aktywnością egzystencję owych czarnych lub kolorowych kurdupli legitymizują i przedłużają. Weźmy choćby zespół dla współczesnej sceny street punka jeden z najważniejszych, czyli Haymakerów. Oba studyjne winyle ich autorstwa to właśnie dziesięciocalówki (45 RPM!), i „We are Haymaker”, i „We apologize to nobody”. Podobną atencją darzą winylowe niedorosty Seaside Rebels i kiedyś Rasta Knast. A z resztą, przykładów skolko godno.
Teraz z kolei na średniograja – debiut płytowy był regularnym LP – uparli się lipscy The Spartanics. Trio znane być powinno warszawskiej, nielicznej wówczas co prawda, publice z koncertu, zagranego wraz z Sharp X Cut w Przychodni. Zadebiutowali, nie licząc dema, długograjem „…It sounds Spartanic!” (2018), wcale interesującym, jednak powiedzmy: jeszcze z chorobami wieku dziecięcego. Pomimo to, kawałek „Tell me what you know” z tej właśnie płyty prezentuje się jako najlepszy z tych, które, wliczając w to również wydawnictwo recenzowane, dotychczas nagrali. Przesłuchując nową płytę i porównując ją do poprzedzającej, dochodzę do przekonania, że jako zespół mają wystarczająco dużo atutów, by ulokować się już niedługo i na stałe w górnej połowie tabeli współczesnego łysego brzdąkania na gitarze, basie i perkusji. Argumentacja a pro: grają (wcale nie tak często spotykanego) melodyjnego, rytmicznego, utrzymanego w mid-tempie street punka, są wystarczająco dobrzy technicznie, mają sporo fajnych pomysłów, zdają się muzycznie cały czas rozwijać, a wokalista posiada sympatyczny, rzadko w Oi! spotykany tendr głosu, teksty niemal bezwyjątkowo angielskojęzyczne. A contra: z uwagi na jedną gitarę, na koncertach brakuje nieco jebnięcia, ale podryg jest gwarantowany.
Wszystko to, o czym napisałem powyżej, zaprezentowali a tym samym potwierdzili na swoim nowym winylowym pokurczu (niecałe dwadzieścia minut grania) pod tytułem „Declined”. Również i on, analogicznie jak debiut, wydany został w Rocker Records, oficjalnie w listopadzie ubiegłego roku, aczkolwiek ze dwa kawałki słyszałem już wcześniej. Płyta pomieściła siedem utworów. Na pierwszym z nich, „Not in Sight”, Spartanicsi brzmią jak nie przymierzając sami Evil Conduct, aczkolwiek uważam, że muzycznie to najsłabszy utwór ze wszystkich. Kolejny, „Time’s Up”, rozpoczyna wejście gitary, do której dołączają bębny i wokal. Jest to całościowo utwór rytmiczny, nieco w tonacji klasycznego rock’n’rolla, zaryzykuję hipotezę, iż doskonale się sprawdzi na koncertowej track-liście, bowiem nogi przy odsłuchu (nawet na trzeźwo) same podskakują. „Sham Reality“ to natomiast utwór, na którym najlepiej wypadł wokalista. W warstwie melodycznej to ponownie typowe dla lipskiej załogi mid-tempo, podobają mi się także partie na talerze. Drugą stronę otwiera „I decline“. I jest to – z dużym odstępem – najlepszy utwór na płycie. Najbardziej melodyjny i transowy, czyli po prostu: street punk w swych najlepszych, klasycznych korzeniach i brzmieniu. Promujący utwór teledysk, do znalezienia w sieci, nagrywano w lipskim Arbeitsamcie, gdzie również i piszący te słowa onegdaj zaglądał regularnie:). Kiedy trzeba, to mamy i przyspieszenie, utwór „Fight for your Rights“ zagrany został z punkowym pazurkiem. „Wasted“ uważam za bardzo dobry utwór. Ze względu na subtelnie, ledwie wyczuwalnie zawieszany rytm w partiach nieśpiewanych, do którego to rozwiązania mam wyjątkową słabość. Zamykacz to „Dead in the Suburbs“. I jest to jedyny song na płycie, który wzbogacony został w warstwie brzmienia o inny niż klasyczna gitara/bas instrument, tj. klawisze. Poza tym taki sobie.
Z wielkim zainteresowaniem będę obserwował dalszy rozwój kapeli, czekam niecierpliwie na kolejne inicjatywy wydawnicze, bo warto. Bo to, panie, po prostu piękne streetpunkowe granie jest.