(Ne-)duni, (ne-)duni vetre, najjače što znaš. Czarodziej wiatr w aspekcie przeszkadzania kolarzom/rowerzystom potrafi wiele. Na Wyspie, gdzie piździło codziennie, odbierał jakąkolwiek chęć do jazdy, na płaskim może umordować na amen całą grupę, pokrzyżować plany tym uciekającym, pomóc lub przeszkodzić tym goniącym i tym łatającym dziury, nie mówiąc o tych, którzy już przysłabli. Słowem – to przeciwnik wytrwały, bezlitosny i w wielu przypadkach trudniejszy niż inni współjadący. A w sobotę (21 listopada) i w niedzielę (22 listopada) dmuchało jak trzeba, prawie jak na Wyspie, i działo się to wszystko, o czym wspomniano powyżej. Grupa, trzynaście (sobota) i czternaście (niedziela) osób, jeszcze do ronda w Czosnowie w miarę kompaktowa i zwarta porwała się na Rolniczej, zwłaszcza w niedzielę, jak jednowarstwowy papier toaletowy. Ktoś uciekał, ktoś gonił, ktoś strzelał, za chwilę to samo od nowa, tyle że w nowej konfiguracji. A że zwłaszcza gonienie – nawet i 200 m. – pod wiatr to nie lada wyzwanie, stąd apel: panowie zęby w kierownicę, ale nie puszczać koła.
Kierowcy autobusu, który nas w niedzielę umyślnie (trzy pasy były całkowicie puste) prawie potrącił, serdeczne „żebyś chuju gołą stopą wdepnął w klocki Lego”.
No i oczywiście: You’ll never walk alone!