Jak chcą wierzyć co poniektórzy, siódmego dnia zaplanował Demiurg dzień wolny. Do samego pomysłu nie zgłaszam zastrzeżeń. Tylko że tego samego dnia, „denn da erschuff der liebe Gott, die Mädchen [aus dem Kohlenpott]“. A co to znaczy dla wszystkich kochających rowery (i hulajnogi, i skutery, i monopłetwy, i winyle) – nie tylko tym z Zagłębia Ruhry – tłumaczyć nie trzeba. Jakoś jednak dajemy radę i w niedzielę zrywamy się z domków i spotykamy się tradycyjnie na Rondeczku, co by przepalić nóżki i przewentylować płucka. W sobotę, 24 października, popadywało; ja na Rondo się nie wybrałem (później polazłem na hulajnogę), ale jak się następnego dnia dowiedziałem, dwóch twardych zawodników pomykało. Na niedzielę, 25 października, natomiast zaplanowano koniec sezonu Ronda Babka, co w tym roku pandemicznym oznaczało oficjałkę w Palmirach oraz mało ścigania. A że oficjałki to nie dla mnie, zresztą ubrany byłem na dynamiczną jazdę, dlatego też po pożegnaniu z Marciniem i jeszcze jednym kolegą, którzy stawili się wprawdzie pod Arkadią, ale pojechali na spotkanie, samotnie ruszyłem w trasę. Myślałem, że przejadę w pojedynkę najkrótszą trasę, a tu spotkałem po drodze Ryszarda, który wybrał się na testowanie nowych kół i opon (wytrzymały), i ten tego panie we dwóch zrobiliśmy rundę na Pomiechówek. Pogoda była wspaniała, kto nie był, niech żałuje. Ponad 100 km i niewiele ponad 3 godziny zleciało nie wiadomo kiedy (może tylko za bardzo wiało w gębę w trakcie powrotu przez Łomianki).
Nogi po kolejnym tygodniu ścigania się na wolnopomykaczu miejskim (za szybko robi się ciemno a doczepiane lampeczki na szybkopomykaczu wyścigowym są do niczego) z dziewczynami na rowerach na Bulwarach (legginsy to jednak fantastyczny wynalazek:)) nadal słabiutkie (choć pomału zaczynam się nie mieścić w jeansy, a to dobry znak), ale jakoś dałem radę. Jak nie będzie lockdownu i pogoda dopisze, to w przyszły weekend zasuwamy. No i oczywiście: WYPIERDALAĆ!!!