Po trzech latach od doskonałego, w dużej mierze przełomowego (street rockowi ortodoksi płaczą, muzyczni nuworysze się cieszą, a neutralni słuchacze doceniają dobrą muzę) dla całokształtu twórczości chłopaków z Wiens No. 1 albumu „Des Kaisers neue Lieder”, w samym środku pandemii ukazał się kolejny. Jego tytuł brzmi „Herz aus Stein” i explicite nawiązuje doń okładka, na której widnieje lider grupy, trzymający w dłoniach krwawiące, zatem nie kamienne serce (boję się, że to moje).
Dla sympatyka każdej grupy muzycznej, w tym przypadku Wiensów, nowa publikacja stanowi zawsze połączenie Bożego Narodzenia ze świętami Wielkiej Nocy. Czyli informację wspaniałą, niezmiennie sprzężoną z dreszczykiem emocji: co też tym razem zafundują nam muzycy. Zanim omówię materiał muzyczny, wskażę, iż osobiście zaskoczyły mnie dwie okoliczności. Po pierwsze, jest to kolejny album zespołu, który nie został opublikowany na winylu; „Herz aus Stein” wydany został na CD-Romie, koneserzy i miłośnicy oldskulu mogą wejść również w posiadanie kasety magnetofonowej, stanowiącej wraz z CD-Romem, flagą, naklejką i karty z autografami część limitowanego „Blechboxu”. To z kolei oznacza, że z ogółem sześciu dotychczasowych studyjnych albumów tylko fantastyczny „…Zügellos” (2009) ukazał się na winylu (owszem, posiadam). Przyczyna awersji chłopaków do czarnego krążka jako nośnika nie jest mi znana, częściowo jej również nie rozumiem, na pewno nie podzielam, ale nie mnie to oceniać. Po drugie, mocno zaniepokoiła mnie ponowna zmiana wytwórni. I to w dwóch aspektach. Teraz o pierwszym. Poprzedni album wydali Wiensi we własnej wytwórni (Triumvirat Records), teraz przeszli pod skrzydła włosko-niemieckiej lub niemiecko-włoskiej, lub najlepiej: wytwórni z niemieckojęzycznego południowego Tyrolu (Brixen), czyli Rookies & Kings. Gwoli wyjaśnienia: piszę tu o studiu kojarzonym głównie z zespołem Frei.Wild. Czyli z niemieckojęzyczną grupą nie dość jednoznacznie dystansującą się od mariażu z faszyzującą, nacjonalistyczną i antyimigrancką stroną włoskiej i niemieckiej sceny politycznej. Na dokładkę z klarowną, udokumentowaną faszystowską przeszłością lidera grupy, P. Burgera. Szkoda tego związku, sygnalizowanego wprawdzie na jednym z kawałków na albumie „…Sag niemals nie” (2014), wydawało mi się bowiem, że po wydaniu ostatniej płyty Wiensi raz na zawsze oderwali się od znamiennego dla ich początków ideologicznego prawoskrętu.
Na początek recenzji jasna deklaracja. Nowy długograj Wiensów, „Herz aus Stein” stanowi kontynuację stylistyki – melodyka, aranżacje, rozwiązania techniczne – poświadczonej na wcześniejszej płycie (nie oczekujcie tu zatem powrotu do czysto street rockowego, skinheadskiego brzmienia trzech pierwszych albumów). Nie byłoby w tym nic zdrożnego, gdyby nie fakt, że wszystko, pomijając jeden utwór, lokuje się, jak dla mnie, pod względem wartości artystycznej (przynajmniej) o jeden poziom niżej niż na ostatniej płycie. Dostaliśmy tu znacznie mniejszą dawkę utworów wybitnych, tam praktycznie każdy kawałek był potencjalnym hitem, tutaj mamy jeden fenomenalny utwór, jeden bardzo dobry i ze trzy dalsze dobre. Natomiast reszta, nie biorąc pod uwagę nowej wersji starego (kapitalnego, swoją drogą) utworu „Es war wie früher 2.0”, jest dla mnie zaskoczeniem na minus. Jest wprawdzie znacznie lepiej niż na albumie „…Sag niemals nie”, jednakowoż… Owszem, dostrzegam i aprobuję fakt, że chłopaki cały czas próbują nowych rzeczy, jednak wolałbym, by nie odbywało się to w tym właśnie kierunku. W jakim kierunku? Ano dryfowania w kierunku rocka, lub wręcz Kommerzrocka, by użyć tu sformułowania z niemieckiej krytyki. A którego – nawiązując do wcześniejszej myśli – jednym z najlepszych przedstawicieli jest właśnie wspomniany Frei.Wild. Kto dobrego rocka i Kommerzrocka lubi, ten będzie zachwycony (por. początki utworów „Ruf der Freiheit” i „Herz aus Stein“). Ja jednak nadal zachowuję nadzieję i głośno apeluję: Wiensi nie idźcie tą drogą, inaczej moje łyse serce zamieni się w kamień.
Na albumie mamy czternaście kawałków, w stylistyce to najczęściej tak świetnie funkcjonujący na „Cesarzu” konglomerat metalu, punka, street punka i Ska; naturalnie w jednym kawałku dominantę tworzy np. metal, w innym Ska itd. Promujący płytę utwór – podoba mi się – „Mein Herz für Austria Wien” (czy to przyszły song otwierający mecze na stadionie im. Franza Horra?) dostępny był już w sieci znacznie wcześniej, nieco później pojawił się w niej kawałek „Diese Tage” (zgadzam się w całej rozciągłości: „man ist nur einmal jung, was bleibt[,] ist die Erinnerung”). Oba może nie powalają, ale dadzą się posłuchać, zwłaszcza w taki jak dziś jesienny, deszczowy dzień. Bardzo ciekawy stylistycznie, wielopiętrowy konstrukcyjnie z fantastycznymi, ciężkimi partiami gitary jest utwór „Geliebtes Monster”. Być może dlatego tak kompozycyjnie ułożony, ponieważ dokonuje wiwisekcji ważnego socjologicznego problemu, tj. przemocy domowej („a tak było pięknie na początku naszego związku”). W tym aspekcie ważny będzie i tekst „Vody”. Nie, to nie o wodzie, nawet ognistej, traktuje on, ale o nieobecności – i jej konsekwencjach – ojca w życiu dziecka (szanowne byłe żony alimenciarzy, jeszcze więcej żądajcie, z pewnością dzieci będą widywały ojców częściej). „Geist der Vergangenheit” – wcale melodyjnie, niezłe są także mocno przyspieszony „Nie auf Knien” oraz frywolnie oksymoroniczny w tytule a z wpływami Ska w warstwie melodyjnej „Party in der Rehaklinik” (intertekstualny, dla zainteresowanych wskazówka – Tygrysek).
Najlepszy na płycie to bez dwóch zdań „Niemals wie du”. Żywioł, tempo, chwytliwa linia melodyjna, wyrazisty wpływ Ska, wspaniała partia gitarowa Kruna, równiutki rytm perkusji Michiego – tak właśnie być powinno. Dlaczego nie na całej płycie w ten sposób? Nie ma co się rozpisywać, kawałek w dalszym ciągu okupuje miejsce w pierwszej trójce mej osobistej listy przebojów street rocka za rok 2020 (stan na koniec września). Warto również uważnie wsłuchać się w tekst i wyłapać intertekstualne nawiązania do wcześniejszych utworów (choćby „Hooligans in Uniform”). O genezie drugiego najlepszego na płycie utworu „Es war wie früher 2.0” było powyżej. Uhhh, wersja 2.0 trzyma poziom, niezależnie od tego, że to jeden z kawałków z rodzaju nieskiepszczalnych (wiem wiem, nie takie rzeczy już chrzaniono). I to by niestety było na tyle. Na resztę spuszczam kamienną zasłonę milczenia i kończę w tym miejscu recenzję.