Wolna sobota, pełnia, Kreuzberg, United Voices. To nie mogło się nie udać. I faktycznie – udało się. Ale po kolei, bo było to tak. Po ostatnich, warszawskich koncertach zapanował w mej łysej świadomości stan wysokiego, muzycznego i subkulturowego, nieukontentowania. Dodatkowo włączyły mi się „szwendaki”, więc nie było wyjścia, musiałem gdzieś ruszyć. Po karczemnej awanturze udało mi się wywojować (drugą w przeciągu trzynastu miesięcy [sic!]) wolną sobotę w robocie. Zatem zacząłem się rozglądać i wybierać. Długo nie musiałem. United Voices 2020 w Berlinie, w dodatku w takim składzie. Odpaliłem Czarnego i ruszyłem w drogę. To cudowne uczucie, powrót na stare śmieci, nie byłem w Berlinie a ze cztery lata. Kreuzberg na szczęście nie wypiękniał, za pełni wyglądał przeuroczo, pełen śmieci, życia, piwa, muzyki, flirtu. Przy SO36 (tanzbudę udało się po ciężkich bojach uratować, pytanie: na jak długo?), jak zawsze, problemy z parkowaniem, trzeba się postawić (spory) kawałek dalej. Odwiedziłem Coretex, zakupiłem to, na co sobie mogłem pozwolić (czyli niewiele), pojadłem, popiłem i polazłem na koncert. Wejście bezproblemowe, wejściówka w przedsprzedaży 20 „ojraczy” (browarek po 3,50 plus ojracz za kubek plastikowy). Scena berlińska równie wybredna, jak warszawska. Koncert się nie wyprzedał, a w takim Dreźnie marcowy koncert Evil Conduct wyprzedał się w trzy dni. Pomimo wielkich afiszy, musiało się to stać: w połowie koncertu było najarane tak, że się nie dało oddychać. Agresji mało, parę słownych wymian uprzejmości i to wszystko. Upojonych alkoholem śpiochów sporo, nie sprawiają problemów, tylko zajmują dużo miejsca. Koncert rozpoczął się z parominutowym spóźnieniem, zakończył niemal o 1.30.
Jako pierwsi zagrali lokalni The Uppercuts. Czyli inaczej „female Oi!” z Berlina. Dziś raczej deklaratywnie tylko, w każdym razie w składzie pozostały nadal dwie samiczki – jedna śpiewa, druga daje na basie. Od dawna nie dają (studyjnego) znaku życia, ale koncertowo się udzielają. Muzycznie to Oi! ze starej szkoły, melodyjne mid-tempo, ale na dwa kobiece głosy, do czego trzeba się przyzwyczaić. Doskonale przyjęta grupa, bo przeca pod sceną sami znajomi.
Następnie Jenny Woo. Kurka, to jest tak. Ja Jenny prywatnie lubię i szanuję. Jest porządną, dogmatycznie subkulturową dziewczyną, ma pięknie wydziargane rękawki, jest niezależna. I odważna. Gra akustystycznego street punka, co oznacza, że na scenie jest sama. Sama! Tylko ona, jej śpiew i gitara, nie ma wsparcia w zespole, każdy błąd, zawahanie, niedociągnięcie słychać natychmiast. A pod sceną dwieście wymagających osób. Więc sobie to wyobraźcie. Ale, jak napisałem, to dziewczyna z jajami. Poza tym to stara lisica, wie jak trafić do publiki. Ma pięknie sceniczną ekspresję ciała, ładnie się porusza, jest kobieca, więc zasadniczo i tym razem dała radę, z tym że… Jak już kiedyś pisałem – do jednych jej przekaz trafia, do innych nie. Do mnie nie trafia. Akustyczny Oi! ma w mojej ocenie ogólnie niewielką szansę na sukces, a zwłaszcza na koncertach. Przy wyprzedanej sali, gdzie co drugi gada, każdy pije, część chrapie, akustycznej gitary po prostu nie słychać, brak sekcji rytmicznej powoduje, że brakuje impulsu do podrygu. Może na małym, kameralnym koncercie to by się udało, ale nie na tego typu antrepryzie. Inną sprawą jest sposób śpiewu Jenny, do którego ni chusteczki nie mogę się przekonać. Ani na trzeźwego, ani po pijaku, ani przed, ani po seksie. Fotki nie będzie, bo smartfon zastrajkował i niedociągał już do samego końca.
Kolejni to City Saints. Göteborg to nie tylko Perkele, to również City Saints. Starsi panowie zagrali naprawdę fantastyczny koncert. Jak dla mnie był to najlepszy występ na całej imprezie (Evil Conduct pomijam, bo to całkiem inna bajka). Grają chyba najbardziej rock’n’rollowo ze wszystkich współczesnych załóg streetrockowych, dlatego glany poszły w ruch. Być może to właśnie do nich równają w ostatnim czasie inne kapele, bo rock’n’rollowych kawałków jest wysyp (choćby The Old Firm Casuals, Haymaker). Wokalista uwolniony od grania ma znacznie większe możliwości interakcji z publiką, niż jest to w przypadku grających wokalistów (zawsze mnie zastanawiało, dlaczego nie śpiewają basiści?). Stąd nie dziwota, że po „akustycznej” Jenny rozruszali publikę, a jak zagrali „Enade” (z nowego, zeszłorocznego albumu; może się wreszcie zbiorę i napiszę recenzję), to już wszyscy ruszyli w tany. Swoją drogą – przy „Enade” nie da się ustać, wszystko podryguje, wszyscy wyginają ciało, nawet butelki w barze pobrzękiwały. Było również „Happy Birthday” dla gostka, którego zmogło pod sceną i prawie cały koncert spał z głową na głośniku:). (Kiedyś w starym Fugazi przespałem cały koncert Paradise Lost, ale akurat łoiliśmy wtedy w parku jabole).
Po City Saints na scenę wtoczyła się (dosłownie) waga ciężka. Pięcioosobowe kombo wniosło na podest dużo centymetrów i kilogramów, oprócz jednego zabiedzonego gitarzysty i perkusisty, ale akurat ten tak napierdala w gary, że na koncercie spala jak nic dwa kebaby, dwa Ayrany, dwa browary plus dwie baklawy XXL. Kto to taki? On the Job, Karlskrona. Od pięciu lat nieaktywni studyjnie, a szkoda. Na koncertach obecni, na scenie żwawi, muzycznie melodyjni tak, jak to tylko Oi! być może. Wokala od czasu do czasu przytykało, ale dał radę do samego końca.
Wreszcie ci, na których wszyscy czekali. Ci, gwoli których przyjechałem i ja. Ci, dla których byłem gotów tłuc się ponad 300 km w jedną stronę i w robocie następnego dnia wyglądać jak zombi. I pojadę, jak będzie trzeba, nawet drugie tyle. W dniu dzisiejszym, nic nie ujmując pozostałym załogom, są tylko dwa zespoły, które można obdarzyć predykatem Skinheadia Ortodoxa. Przy czym obie grupy reprezentują odmienne strony dualnej semiosfery łysej subkultury. Evil Conduct – to bohater romantyczny. Starsi panowie, Trojani, podziargani od stóp do głów, symbol niezłomności i trwania (prawdziwego) ruchu skinheadskiego. Dobitny przykład, że kto chce, ten może. Zaczęli grać późno, technicznie są co najwyżej przeciętni, jednak melodyjnością kawałków zabijają wszystkich. Druga strona to Haymakerzy. To z kolei bohater spod ciemnej gwiazdy: dużo młodsi, aroganccy, niebezpieczni, agresywni, rozdający fucki na lewo i prawo, na koncertach masowe bijatyki są na porządku dziennym. Teraz jednak o Złym Towarzystwie. Koncert Evil Conduct to wydarzenie, jakich niewiele. Ich występy – by opisać to w skrócie – wyglądają tak, że trzech łysych, podziarganych typów na scenie gra i śpiewa, a dwustu lub trzystu łysych, podziarganych typów pod sceną podryguje i śpiewa słowo w słowo każdy kawałek. W tym członkowie grup suportujących, w tym piszący te słowa. Czyli jest to coś, co trzeba zobaczyć, coś, co trzeba przeżyć, coś, czego się nie zapomina do końca życia. Taka symbioza gwiazdy wieczoru i publiki rzadko się zdarza. Zresztą EC to „swoi”, podczas występów innych załóg, plątali się pod sceną, popijali browarek, gadali z fanami, robili sobie fotki. Zagrali to, co z reguły grają, zaczynając naturalnie od „Voice of Oi” (Han ze wzrokiem wbitym w publikę). Wszystkie hymny o klasie pracującej, o skinheadskiej way of life, o skinheadskiej dumie, o upływającym czasie, o skinheadskiej piękności, pean na cześć tatuaży, no i o lwie, co chciał zostać królem. Nie było, a szkoda, superhiciorów „Never let you down”, „Dying for a Fag”, „Toe the Line” – akurat te kawałki grają rzadko, ale nie było również, co na koncertach EC w Berlinie jest już rzadkością, „Stuck in Berlin”.
Na koniec napiszę, że ostatnimi czasy regułą się stało, że publika bądź rezygnuje z domagania się bisów, lub robi to w sposób całkowicie nieprzekonujący. Tak było na koncertach warszawskich, tak było i w Berlinie. Ongiś, kiedy koncertów było zdecydowanie mniej, rzadko kiedy gwiazda koncertu schodziła po dwóch, trzech bisach – a tak było w przypadku EC w SO36 (nie pomagały nawet zachęty basisty).