Do powrotów podchodzę z lekkim niepokojem. Do powrotów praktycznie z każdej sfery egzystencji, nade wszystko zaś do „returnów” w muzyce. Niepokój ów potęguje się jeszcze, jeśli powrót, określmy go: „muzyczny”, dotyczy: a) legendy, b) kapeli mojej młodości, c) następuje po wielu wielu wielu latach. Do takich właśnie powrotów z zaświatów legendarnych zespołów, które w mniejszym lub większym stopniu kształtowały mój gust i estetykę muzyczną, podchodzę nader sceptycznie. I jest to, jak sądzę, postawa w pełni uzasadniona, gdyż rzadko kiedy zmartwychwstanie w przedstawionym powyżej rozmiarze semantycznym zadowoliło mnie całkowicie, nie wspominając o powaleniu mnie na podłogę. Na dobrą sprawę to ostatnie stało się wydarzeniem singularnym, za przyczyną ostatniego długograja Nabata (aczkolwiek mam już nowe wydawnictwo innej legendy, Razzii, niedługo coś napiszę). Być może stare kawałki legend wbiły i osadziły się zbyt głęboko w podświadomości i trudno je nie tyle zastąpić, co w ogóle porównywać z tworami nowymi… Stąd też i informację o nowym albumie Moskwy – bez dwóch zdań: legendy polskiego punka i zespołu, który w dużym stopniu uformował me rozumienie punka, alternatywy, subkultury przyjąłem ambiwalentnie. Z radością, że stare byki się nie poddają i że stary człowiek (jeszcze) może, ale i z obawą, czy aby nie spieprzą dokumentnie tego, co osiągnęli. Zatem…
Nowy długograj Moskwy, zatytułowany „XXI wiek” ukazał się w dwóch, nieco różniących się od siebie wersjach. Winyl zawiera piętnaście kawałków, CD o jeden mniej. Na CD jest utwór „Obudź moc”, którego nie uświadczysz na winylu, na którym z kolei są kawałki „Karma” i „Who we are”, których nie znajdziesz na CD (chyba nie chodziło o to, że mam kupić i CD, i winyl?*). O ile się dobrze orientuję, to pojedyncze kawałki z winyla i CD również się od siebie – w detalach – różnią. Okładki są natomiast identyczne: zrujnowane miasto w tle, na pierwszym planie (ostatnia?) pszczoła. Przekaz jasny i dramatyczny: ostatnia pszczoła = zagłada tego świata.
Po wielokrotnym przesłuchaniu i z odpowiednim marginesem czasowym, co by nabrać dystansu, największym plusem obdarzam całościowe brzmienie nowego albumu. Surowe, przyspieszone, energetyczne. To, rzecz jasna, nawiązanie do najwcześniejszego okresu twórczości zespołu, kiedy to chłopaki przechwalali się, że grają najszybciej w Polsce (e tam). Surowość, pierwotność, akceleracja utrzymane są praktycznie na wszystkich kawałkach, nie ma tu ballad, nie ma zwolnień, tylko jeden z nich przekracza trzy minuty. Czyli tak, jak było to na początku (wiem wiem, na początku to było słowo). Podkręcone brzmienie funkcjonuje tym samym jako element-spoiwo całego albumu, staje się wartością nadrzędną i na podobieństwo klamry spina stary i nowy rozdział historii Moskwy. I za ów powrót do korzeni i konsekwencję wykonania należy się panom szacuneczek. Guma, obdarzony specyficznie miękkim głosem, śpiewa tak, jak śpiewał. I to też na plus.
Czego w warstwie muzycznej zabrakło, to cechującej stare kawałki i nadal nieprzebrzmiałej melodyczności. Większość z songów z nowego albumu nawet nie leżała w pobliżu nieśmiertelnych (niezależnie od ich dwubiegunowej waloryzacji przez ówczesną scenę) hitów z późniejszego (mniej HC, więcej punka) okresu twórczości Moskwy jak „Wiem”, „Ja”, „Słyszę”, „Słowo”, nota bene wydanych nie tak dawno na EPce (z trzema różnymi okładkami). W starym, dobrym, melodyjnym stylu Moskwy skomponowane zostały „Dzisiaj teraz tu” (uhhh, te riffy) oraz „Pierwszy odważny krok”. Najlepszy na płycie to natomiast „Chore głowy”. Fantastyczny kawałek, obdarzony wszystkim, co potrzeba, by stał się hiciorem: dynamiką, pięknymi talerzami, zaczepnymi riffami, starym dobrym wokalem Gumy. Aż ma się ochotę, jak to ongiś bywało, coś rozpierdolić:) Tak, to jest właśnie to, na co czekałem, kłaniam się nisko. Reszta to trochę taki hardcorowy łomot, a chciałoby się więcej punka. Solówki, stanowiące od zawsze znak rozpoznawczy zespołu, nie dorównują partiom ze starych czasów (por. choćby powalającą partię z utworu „Nie starczy sił”). Niezależnie od jasnej próby nawiązania do brutalnej i chropowatej stylistyki najwcześniejszego okresu, poruszane tu zagadnienie stanowi kolejne potwierdzenie szerszego problemu, nie odnoszącego się bynajmniej tylko i wyłącznie do twórczości Moskwy. Pomału, utworów przybywa w postępie niemal geometrycznym, brak melodyczności staje się kwestią problemową całej współczesnej muzyki. Chociaż, z drugiej strony, tacy Evil Conduct, a zwłaszcza Booze & Glory, pozostając jednie w sferze street rocka, melodyjnością swych kawałków mogliby obdarzyć z dziesięć innych kapel.
Zdecydowanie na minus – teksty (poza „Matką ziemią”). System, Babilon, stado, nasze prawa, alternatywny świat, społeczeństwo, bunt, pierdu pierdu. Wszystko to, o czym wyśpiewuje na nowym albumie Guma, słyszałem już przed trzydziestu i więcej laty. Nie tylko w wykonaniu Moskwy, lecz i innych załóg. I pewnie będę zmuszony je wysłuchiwać przez kolejnych trzydzieści (jak wcześniej nie walnę w kalendarz). Panowie zrozumcie: system, Babilon, podobnie jak głupota ludzka, są zjawiskami wiecznymi i będą istniały dopóty, dopóki istnieć będzie ludzkość. To się nie zmieni… Po muzykach, tekściarzach i panach w wieku już, hm, średnim oczekiwałbym, że wiedzę tę sobie przyswoili i posiedli. A to nie koniec. Moskwa na nowym długograju komentuje, owszem: wcale celnie, lecz nie próbuje zaproponować jakiegokolwiek rozwiązania danej sytuacji, danych problemów. My to wszystko, o czym śpiewacie, dostrzegamy, widzimy i wiemy… Nam też brakuje powietrza. W najmniejszym nawet stopniu zawartość treściowa utworów z XXI wieku nie odnosi się do sfery polityki, a jedynie do zjawisk socjalnych. Ostrożność? Apolityczność? Jest dzisiaj w Polsce i na świecie wiele problemów do opisania śpiewem… A teksty „Obudź moc” i „Nasze prawa” to już w ogóle infantylizm do kwadratu. Tak panowie – infantylizm. Boję się zatem, że szermowanie przez nową Moskwę w kawałkach z drugiej dekady XXI wieku hasłami charakteryzującymi pierwsze i drugie podrygi rodzimego punk rocka, czyli lata osiemdziesiąte stulecia minionego, to klasyczna jazda pod publikę („gebt der Meute, was sie braucht…”).
Nowy album „Moskwiczan” przyjmuję naturalnie życzliwie, z aprobatą, acz – się teraz wyszczerzę – oczekiwałem nieco więcej. Do casusu Nabata wiele jednak Moskwie zabrakło. Jasnowidzem co prawda nie jestem, ale obstawiam, że na koncertach publika i tak będzie się domagała starych kawałków i to przy nich właśnie bawić się będzie najprzedniej. Jednakowoż po kolejny album (znowu za trzydzieści bez mała lat?) starej, legendarnej załogi sięgnę z radością i niepokojem zarazem.
* Przypadek podobny do casusu „Chapter IV” Booze & Glory. W mym subiektywnym odczuciu dwa najlepsze kawałki, czyli „Carry on” i „Blood from a Stone” ukazały się na CD, nie ma ich natomiast na winylu. Stąd też i winyla nie zakupiłem.