Jeśli ktoś przesłuchując nowy, „metalowy” album Perkele („Leaders of Tomorrow”) narzekał na zbyt małą ilość metalu w koncepcji i wykonaniu Szwedów, to proszę bardzo sięgnąć po nowy album Kalifornijczyków z The Old Firm Casuals (dalej OFC) „Holger Danske”. Z pewnością nikt nie będzie rozczarowany, o czym za chwilę.
OFC grają jakoś tak od 2010 r., do tej pory wydali 242.554,998 singli i tylko jednego długograja („This means War”, 2014). Kapela w sposób oczywisty identyfikowana jest ze street punkiem, więcej jeszcze: cieszą się w łysym środowisku sporym poważaniem. I słusznie, zespół tworzą przecież niedebiutanci. Weźmy choćby takiego Larsa Frederiksena. Nazwisko mówi w zasadzie wszystko. Tym kumatym w temacie grania subkulturowego, natomiast niekumatym nie ma co wyjaśniać, szkoda czasu i strzępienia języka. Lars F. to autor i współautor niezliczonych kawałków, członek załóg m.in. Rancid, Stomper 98 (od 2017 r.), The Old Firm Casuals, producent, tatuażysta. Założyć zatem można, iż jeżeli muzyk takiego formatu bierze się za coś, to rzadko kiedy będzie to słabe. A nowa płyta OFC „Holger Danske” co jak co, ale słaba nie jest. Przy czym – zaznaczam – nie jest to jednak propozycja łatwa w odbiorze. I aby jeszcze pokomplikować wywód, to dodam tu, że grajek formatu i horyzontów Larsa ma prawo w muzyce robić w zasadzie wszystko. A piszę to wszystko dlatego, że co poniektórych nowych album OFC może bardzo ciężko zszokować. Poczynając od okładki, na zawartości kończąc. A mnie zszokowało jeszcze coś innego, o czym na końcu.
Już samo spojrzenie na okładkę albumu może skonsternować łysogłowych, zachwycić metalicznych długowłosów, tudzież wprawić w ekstazę co większych młotków z Antify. Któż to został nam tam przedstawiony? Toż to chyba sam Odyn na tronie! Czyli… Ci pierwsi rzekną: to OFC już nie grają Oi!?, ci drudzy: hurra, będzie łomot w stylu nordyckiego death metalu, ci trzeci – aaaa!, zawsze wiedzieliśmy, że ci skinole to tacy zakamuflowani faszyści. No to zacznijmy wyjaśniać…
Połączenie black/death metalu ze street punkiem to rzadko do tej pory spotykana konfiguracja. Zgadza się. A w przypadku nowego albumu OFC właśnie coś takiego plus jeszcze coś otrzymaliśmy. Jeszcze coś, albowiem na albumie, zawierającym dwanaście utworów (nieco ponad 33 minuty grania), poświadczone zostały – przynajmniej – trzy stylistyki: właśnie street punk i black/death metal, ale również klasyczny, nieco cięższy w wykonaniu rock’n’roll. W szczegółach układa się to następująco: trzy kawałki stricte death/black metalowe („Get out of our Way”, „Holger Danske”, przyspieszony „Overdose on Sin”); dwa utwory street punkowe („Pendulum”, „Traitor”); cztery rock’n’rollowe („De ensomme Ulve”, „Casual Rock’n’Roll”, „The Golden Fall Pt. 1”, „Nation on Fire”); dwa będące mieszanką owych trzech stylistyk („Motherland”, „Thunderbolt”); tudzież jeden kawałek nie dający się nijak przyporządkować („Zombies”).
Melodyka, brzmienie (organy Hammonda potrafią jednak zrobić różnicę) wszystkich trzech kawałków metalowych powodują, że przy ich przesłuchu sam nieboszczyk Quorthon (R.I.P. długowłosy bracie) zzieleniałby z zazdrości. I to ten stary, najlepszy z „Under the Sing of the black Mark” (1987), nie ten z późniejszych wypocin. Choćby otwierający album „Get out of our Way”, z intrem stylizowanym na brzmienie rogów Wikingów. Pięknie przyspieszony, pięknie ciężki, pięknie melodyjny. Jednocześnie to fantastyczny kawałek w warstwie tekstowej. Zaczepny, agresywny, stanowiący przesłanie do tych (a było ich niemało, niestety), którzy czuli coś do całego zespołu, ewentualnie do pojedynczych załogantów (do kogóż by innego, jak nie do Larsa [a tyle się mówi, by nie oceniać ludzi po wyglądzie]). Tytułowy „Holger Danske”, poprzedzony rock’n’rollowym intrem („De ensomme Ulve”) to jak dla mnie najlepszy song na płycie. Ciężar, mid tempo, piękny przewodni temat gitarowy Larsa, głębokie pomruki chłopaków w tle, wyciszenie w środku, partia na pianino ubogacająca brzmienie i ponowne przypierdzielenie chórem. Na kolana, mili moi, na kolana. „Overdose on Sin” – nieco szybszy niż klasyczny metal, ale z odpowiednim brzmieniem. Podsumowując: OFC zagrali fantastyczny Viking-Metal, jednak tak sobie myślę, że chłopaki to chyba sięgnęli jeszcze dalej i przesłuchiwali stary, dobry Venom (coś wam ta nazwa, szczawiki, jeszcze mówi?). Stąd też i asekuracja w niniejszej recenzji w postaci wprowadzanej formy „black” metal.
O klasycznym street punkowym graniu na „Holgerze” nie ma się co rozpisywać. „Pendulum” i „Traitor” zawierają wszystko, co ucieszy miłośników stylu Punk&Oi!. Całkiem ciekawie wyszło połączenie obu stylów. „Motherland” oraz „Thunderbolt” niosą wystarczającą punkową dynamikę połączoną z metalowym ciężarem.
Wreszcie coś, co pomału staje się znakiem szczególnym współczesnego street punka w dobrym wykonaniu. Oto każdy z liczących się współczesnych zespołów (pierwsi z brzegu: Haymaker, Stomper ’98, OFC) zaczął wprowadzać do swoich albumów klasycznego rock’n’rolla. Na recenzowanym wydawnictwie odnajdziemy cztery tego typu utwory, przy czym dwa to absolutne hity. Przy „Casual Rock’n’roll” zrzucamy marynary, sznurujemy glany i idziemy w tany, nie ma innej możliwości. Kapitalny jest króciutki „De ensomme Ulve”, utrzymany w stylu solówek takiego jednego rozczochranego, tarzającego się w szkolnym ubranku po scenie. Tak tak, to AC/DC pełną gębą.
Natomiast izolowany utwór, o którym wzmiankowałem, to znakomici, fenomenalni, nieco eksperymentujący w kompozycji „Zombies” (skądinąd to tak właśnie zatytułowany miał być długograj). Bardzo niepokojący w tekście i melodii. Już sam początek daje sporo do myślenia: straszący niespokojnością rytm gitary Larsa i pojedyncze walenie w bęben, jakby kroki nadchodzących po nas sztywnych-niesztywnych. Przy okazji: to bez wątpienia najlepiej zaśpiewany kawałek na płycie, wzbogacony kapitalnym, nieco w stylu amerykańskim, chórkiem „łołołoooo”.
I w ten oto sposób otrzymaliśmy w marcu tego roku ze strony OFC nieprawdopodobnie zróżnicowany muzycznie album. Która to (ryzykowna) koncepcja w wykonaniu muzyka słabszego niż Lars F. oraz jego kompanów pewno by się zakończyła katastrofą a tu wieszczę nowemu wydawnictwu Kalifornijczyków duży, naprawdę duży sukces. Być może nie będzie to album roku (jednak zbyt eksperymentalny dla przeciętnego zjadacza winyli), problemem w tym aspekcie będzie również nowy, powalający długograj Perkele, jednak OFC grać potrafią, co do tego nie ma żadnych wątpliwości. Nie wiem, na ile eksperymenty stylistyczne wpływają na zmianę wytwórni. Faktem jest jednak, że o ile pierwsza street punkowa w stylu płyta OFC wydana została w street punkowej „Oi! The Boat Records”, o tyle „Holger Danske” ukazał się w Europie nakładem „Demons Run Amok Entertainment” (bardziej HC), z kolei w Stanach dystrybuuje płytę „Pirate Press Records”.
A teraz o tych trzecich (młotkach) i jednocześnie o moim szoku. Na okładce naturalnie nie został przedstawiony żaden Thor, Odyn lub jakiś tam jeszcze inny mitologiczny Nordyk, lecz tytułowy Holger Danske. Czyli postać rzeczywista, w przeciągu stuleci w duńskim przekazie ludowo-narodowym na poły zmitologizowana. Jednak to nie żaden bóg wojny, lecz zwykły człowiek. I co ważniejsze, tak właśnie nazywała się duńska organizacja podziemna walcząca z niemieckimi naziolami w czasie wojny. I w której aktywnie uczestniczył wuj Larsa, Viggo. Także głupolki z Antify: nic tu faszystowskiego nie znajdziecie, jak byście się nie starali i abyście się przy tym przypadkiem nie zesrali. Przeraża jednak co innego. Oto na booklecie OFC wprowadzili klauzulę: „The Old Firm Casuals are unapologetically ANTI-fascist & ANTI-rascist”. OFC byli już obiektem nagonki ideologicznej (a który łysogłowy zespół nie był?): a to że tekst jednego z utworów zbyt seksistowski; a to, że w innym nawołują do kary śmierci (dla dzieciojebów) oraz ostrych kar dla gwałcicieli. Do czego to jednak doszło? Aby zespół tego formatu co OFC, niezależnie od wizerunku, musiał się publicznie tłumaczyć, że nie jest zespołem faszystowskim i rasistowskim? Dodam, że jeden z fanzinów (przemilczę nazwę), aby móc opublikować recenzję ich nowego długograja, zażądał od Perkele deklaracji, iż ci nie są faszystami. O ja jebię! Mamy już do czynienia z bardzo poważną, przechyloną na lewo schizofrenią.