9 lipiec

W tym tygodniu hulajnogi wyszło nieco więcej niż zwyczajnie (pogoda pozwoliła). Także w takiej konfiguracji mikrocyklu, której staram się unikać, czyli wieczór i następny dzień rano. A tak właśnie się ułożyło (nimmt den Job und steck ihn ein, wo die Sonne niemals scheint): poniedziałek wieczór, wtorek rano, środa rano. W sumie to nic ciekawego się w tych trzech dniach nie przydarzyło (w środę po wtorkowym deszczu nieco się jedynie przybłociłem), wydarzeniem był jednak piątek. Wreszcie długa, ponad 40 km przejażdżka bez żadnych świateł, na szerokich drogach dla sportowców, z nawierzchnią bardzo dobrą do jeszcze lepszej, tj. takiej, jak dupcia niemowlaka, pięć metrów szerokości, parę ostrzejszych zjazdów i podjazdów (8-9 %). Po prostu całkowity odjazd. Gdzie to, panie? Tam, gdzie jestem w domu, nawet jeśli tylko na dwa dni. Południe Lipska (Markleeberg) i jego trasy wokół sztucznych, pokopalnianych, fantastycznie sportowo zagospodarowanych jezior. Tym razem trasa wokół Markleeberger See i Störmthaler See, od parkingu do parkingu 31 km plus jeszcze jedna skrócona, 10 km runda (tylko wokół Markleeberger See). Można było wreszcie poćwiczyć na większych prędkościach, także na zjazdach, czego w grodzie Warsa i Sawy raczej niedostatek, na wysokim, nieprzerywanym zatrzymywaniem się na światłach pulsie. Ludzi po południu było zadziwiająco mało, z reguły codziennie przewalają się tam tabuny rolkarzy, kolarzy, nartorolkarzy (albo wybrali Cospudener See, albo szykowali się na piątkowe popijawy). Dwa krótkie zawody z załogantami z piwnych barów na kółkach, ale że jestem w formie, to nie mieli szans.