4. lutego 2023 r. (gdzie: Berlin [SO36], kto: United Voices 2023 r. [The Detained, On the Job, Gatans Lag, Infa-Riot, 4 Promille])

Luty to zwyczajowy termin – w międzyczasie już serii koncertów – United Voices w berlińskim ‚SO36’. Tym razem nie byłem samotny, bo wybrałem się na imprezę w towarzystwie Starszego Szczęścia (pierwszy koncert zagraniczny, brawo!). Podróż pociągiem, bo nie było wiadomo, jak kształtowała się sytuacja na drogach po piątkowym śnieżnym kataklizmie. Nie wiem, jak to się organizatorom udaje, ale znowu podczas United Voices była pełnia, a Kreuzberg podczas pełni nabiera dodatkowego kolorytu. Pokrzepieni kebciem na Schlesi, ruszyliśmy na koncert i odkryliśmy, że zaraz koło ‚SO36’ pięknie rozwinęła się, wcześniej mniej popularna, baklawarnia. No nie, tego nie można było przepuścić, pistacjowa jest po prostu obłędna.

Rozpoczęli The Detained. To dobry zwyczaj organizatorów United Voices, by dawać szansę lokalsom. Trzy lata wcześniej byli to The Uppercuts, a teraz The Detained. Anonimowa dla mnie kapela, nie słyszałem wcześniej, ani nie widziałem na żywo. To co usłyszałem i to co zobaczyłem, nie powaliło mnie, ale też specjalnie nie odrzuciło. Jeszcze sporo pracy przed załogą, by i brzmieć, i koncertować na poziomie pierwszej ligi. Widać, że pogrywają w czasie wolnym od pracy i obowiązków rodzinnych, ale najważniejsze, że chcą.

Do pierwszej ligi bez żadnej wątpliwości awansowali natomiast On the Job. Zastanawiałem się w pociągu nad kolejnością zespołów w środku line-upu, bo to, że jako pierwsi zagrają The Detained, a jako ostatni 4 Promille było jasne jak księżyc nad Kreuzbergiem w tę noc. Myślałem, że jako drudzy zagrają Gatans Lag, ale wyszli jednak Karlskrończycy. Do wspomnianej pierwszej ligi awansowali materiałem z długograja Small Town Story. Dokładając do tego parę dobrych kawałków z wcześniejszego okresu okazuje się, że mają już koncertowy set pełen absolutnych hiciorów. To był naprawdę znakomity występ, i muzycznie, i scenicznie. Gratulacje, może kiedyś tak w W-wie?

Szwecja trzyma się w Berlinie mocno. W listopadzie byli City Sains, a w lutym – jako następni po On the Job – wystąpili, dawno w tej części Europy niewidziani, Gatans Lag. Ci, którzy Gatansów nie znają (a było takich na sali sporo), nerwowo przeczesywali internety w poszukiwaniu informacji o zespole. I słusznie, bowiem był to kompletny sceniczny odjazd. Absolutny dynamit w osobie wokalisty, który więcej czasu spędził pod sceną niż na niej. Zagrali dwa dla mnie najważniejsze ich kawałki, czyli „Hata Folk” i „Gatans Parlament” (przy „Parlamencie” saksofonista machnął się, że aż strach, ale jakoś z tego wybrnęli). Przy tych utworach bierze, panie, człeka ochota, by coś rozpierdzielić, taka moc. Jedyny problem z Gatansami jest taki, że śpiewają tylko po szwedzku, dlatego publice trudno współśpiewać, a szkoda. Saksofon zagościł już chyba na stałe i to dobre rozwiązanie – wzbogaca brzmienie (aczkolwiek załoga liczy już sześć osób). Wokalista coś tam nieszczęśliwie chlapnął o byciu dumnym ze swojego kraju, powiało nieco chłodem po ‘SO36’ i Gatansów chyba tak szybko w tej części Europy nie zobaczymy. Próbował to odkręcać fuckami pod adresem klasy wyższej (dołączam się), no ale wyszło to tak sobie.

Angielscy weterani, zespół to niemal tak stary jak Cock Sparrer, z Infa-Riot zagrali doskonały koncert. Brzmieniowo być może nawet najlepszy. Znać obycie sceniczne, aczkolwiek aż tak często nie występują, ogranie i synchronizację. Przygotowana setlista sięgała od najstarszych kawałków po dwa, czy też trzy z ostatniego longplaya, bardzo dobrego zresztą Old and Angry. Subiektywnie to nieco uwierała mnie maniera wokalisty, wyglądającego i zachowującego się jak angielski lord, a nie jak stary punol.

Jako gwiazda koncertu mieli wystąpić, znów zwyczajowo na United Voices, Evil Conduct (nawet na biletach byli jeszcze wymienieni), ale doszło do zmiany na 4 Promille. Osobiście nie miałem nic przeciwko temu. Raz, że 4 Promille to bardzo poważany w Niemczech zespół, nawet wśród niełysej publiki. Dwa, że mają kapitalne teksty. Trzy, ich album Alte Schule mieści się – jak dla mnie – w dwudziestce najlepszych płyt street punka w historii. Coś więcej? Pamiętam ich ze starszego okresu, byli kiedyś w Lipsku z koncertem (wówczas) pożegnalnym. Miało miejsce potem parę przetasowań w składzie, od paru lat gra nowy gitarzysta, jakiś czas nie było Volkera, a w grudniu zeszłego roku ostatni koncert zaśpiewała Mel. Tym, co zatem rzuciło mi się w oczy, to znacznie wzmocniony image oraz repertuar. Nie wiem, czy jest jakaś umowa z Mel, ale chłopaki wrócili do swych korzeni, zagrali parę naprawdę starych kawałków, które ledwie jeszcze pamiętałem. Można tedy zaryzykować tezę, że wracają do surowego skinheadskiego grania, za co cześć i chwała w czasach, kiedy przeważa tendencja odwrotna (wiele przykładów, przemilczę z grzeczności). Melodyjnie był to bez wątpienia najlepszy materiał koncertu. Zagrali wszystko, co zagrać powinni lub musieli (bo inaczej publika by im nie darowała), czyli „Export” (Volker przyfałszował w jednym momencie tak, że mnie zęby zabolały), „Im nächsten Leben”, „Ich werd’ mich ändern” (Ich werd’ mich auch ändern, nur im nächsten Leben), „Viva la Fifa”. Z najnowszej płyty, mogła być lepsza, zabrzmiał tylko tytułowy „Vinyl”. Ku mej wielkiej żałości zabrakło „Aus dem Regen”, uwielbiam ten utwór. Parę problemów technicznych miał Volker, coś mu w przetworniku zgrzytało i piszczało, ale całościowo występ pierwsza klasa. Publika się rozbrykała i rozśpiewała, oj było warto.

Podsumowując. Publiczności sporo, ale widywałem już w ‚SO36’ więcej. Wśród publiki sporo glac, co pozwoliło Volkerowi na stwierdzenie, niemijające się wiele z prawdą, że dawno nie było takiej pięknej oi!-owej imprezy (United Voices zaczyna się etablować jako sztandarowy projekt dla łysej sceny). Dwa razy koncert musiał być przerwany, bo dwóch gości przysłabło (odpuście sobie te polepszacze rzeczywistości). Beczkowego piwa w połowie koncertu zabrakło i trzeba było się ratować butelkowym Berliner Pilsner (ojej, ale paskudztwo, już się odzwyczaiłem). Bardzo duży minus za jaranie na sali mimo zakazu, zresztą to typowe dla ‚SO36’. Po On the Job już trudno było wytrzymać, wietrzenie w przerwach między zespołami niewiele dawało. Parę osób dostało ode mnie werbalnego zjeba, za to, że palili przy Młodym, ale niewiele sobie z tego robili. Normalnie drugiego ostrzeżenia by nie było, ale mordoplastykę odpuściłem, co by tatuś nie świecił złym przykładem (jeszcze Stara się dowie i Młodego więcej nie puści). Na osobną pochwałę zasługuje znakomite nagłośnienie – wyważone, przestrzenne.

Dobrze, że ten Berlin nie jest tak daleko, boję się, że takich koncertów to w W-wie nigdy nie zobaczymy. A na koniec bomba! W grudniu w ‚SO36’ NABAT !!!