4 listopada

Psssssssssssssss, każdy kolarz i bardziej ambitny rowerzysta zna ten dźwięk. Jest niestrawny, powoduje lęki i pocenie się rąk, pojawia się tradycyjnie w najgorszym momencie i zapowiada pierepałki w skali od kłopocików (takich 15 minutowych) po kłopociska (konieczność organizowania transportu powrotnego, jakby zapasowa dętka była uszkodzona). Trafiło i mnie, w niedzielę 4 listopada. A tak się fajnie zapowiadało. Po zapłakanej sobocie, niedzielna pogoda była jak cię mogę. Już na rondzie zebrała się fajna paka, po drodze dołączyło kilku chartów, zapowiadało się więc nieźle… I pewnie (by) było, gdybym nie złapał gumy w tylnym kole już na pierwszej hopce. Na szczęście to było przetarcie, nie przebicie; powietrze schodziło powoli, opona nie spadła z felgi, felga nieuszkodzona. A potem to już klasyka: koło sio, zdejmowanie opony, wymiana dętki, zakładanie opony, pompowanie raz, koło siup, pompowanie dwa, a następnie samotny, powolny i ścieżkorowerowy (fuj!) powrót do domu (gdzie kiedyś tam nastąpi poważniejszy przegląd).

Ps. Jakby klepnęli 12 listopada czerwonym świętem, to w przyszłym tygodniu będziemy pomykać przez trzy dni. Hurra. Byle pogoda dopisała.