Pierwszy dzień świąteczny, 4 kwietnia, przywitał nas pogodą zgoła niespodziewaną. Już sobotnia nieaura spowodowała, że – o ile wiem – grupa nie pojechała. Niedziela całkiem zimna, przy sporym wietrze. Mimo to frekwencja sporawa, w granicach trzydziestu zawodników, w grupie ogólne narzekania na dotkliwe zimno. Kilku typów pojechało na Nasielsk, reszta dawała na NDM. Z uwagi na pogodę, większość opowiadała się za wyborem rundy sobotniej, czyli przez Łomianki. Natomiast wyszło tak. Jeszcze przed hopkami paru chłopaków ruszyło mocniej i na rantach grupa się porwała na dwie części. Jako że tym razem nie przysnąłem, byłem akurat w dobrej pozycji, to pomykałem w pierwszej. Tempo było mocne, równe i odskoczyliśmy na sporą odległość. Towarzystwo z pierwszej grupy tak się tym wszystkim rozochociło, że na moście w NDM skręcili w prawo i pomknęli na Pomiechówek. Szkicowane wcześniej problemy z jazdą „Pomiechówka” bez przedniej przerzutki spowodowały, że skręciłem w lewo i sobie jechałem sam. I tak sobie sam jechałem aż dojechałem do Łomianek, gdzie na światłach poczekałem na grupę „niepomiechówkowską”. I wróciliśmy wszyscy razem bezpiecznie do W-wy.
Drugi dzień świąteczny, 5 kwietnia, nieco cieplej, tyle że wiatr silniejszy (oczywiście zachodni, czyli w gębę przez większość trasy). Mocny wiatr przedni – w połączeniu z dużymi różnicami w fomie poszczególnych delikwentów – zawsze zwiastuje problemy. Frekwencja nadzwyczajna, ponad pięćdziesiąt osób, fantastyczne nowe rowery, ciekawe ubrania (pewnie znalezione pod choinką). Spora grupa pomknęła na Nasielsk, cała banda na Pomiechówek. Stara reguła jazdy na Rondzie mówi, że jeżeli – z różnych względów – nie jedziesz z przodu, to jedź na samym końcu. W ten sposób robisz całkiem konkretne interwały, jako że spora część z tych, co to nie przepracowali porządnie zimy, strzela na wietrze i trzeba ostro gonić tych, co zimę przepracowali jak należy. I w ten sposób, dochodzenie do poszczególnych grupek pod wiatr kosztuje nieco energii, umordować się można bardziej niż jadąc na przodzie. Ponieważ wymuszony brakiem przedniej przerzutki plan i tak zakładał powrót przez Łomianki, to sobie takie interwały robiłem z ochotą i uśmiechem (no powiedzmy, z grymasem). Za mostem dołączył się Sąsiad i tak sobie we dwóch dojechaliśmy w swoim tempie na nasz rewir.