W sobotę, 4. czerwca, zdarzyła się rzecz rzadko na Rondzie spotykana. Mianowicie – praktycznie nie wiało. A że i grupa się znalazła jak się patrzy, no to się działo. Od zakrętu przed hopkami do NDM praktycznie nie schodziło poniżej 50 km/h, jak ktoś z przodu zwolnił, to następny za nim poprawił. I tak przez te ponad 11 kilaków. I poprawka za mostem, i jeszcze na Rolniczej. To już była jazda prawie na limicie. Znane jest przysłowie o indyku, co to myślał o niedzieli. Czterech gości z Mazowsza szykowało się na finisz pod górkę przed mostem, rozdzielili role i czekali – trochę za długo. Oglądałem się za J. i B., ale byli gdzieś na końcu (załatwilibyśmy sprawę pięknym pociągiem). No to ruszyłem, a jak ruszyłem, to już było pozamiatane. Finisz przed mostem dla mnie. Przed radarem już nie dałem rady zasprintować, przy tym tempie przebić się na przód, to rzecz praktycznie niewykonalna.
Niedziela, 5. czerwca, to dzień wyścigowy z najładniejszą pogodą w tym roku. Płeć piękniejsza obecna w dawno nie widzianej na Rondzie liczbie czterech sztuk. Pojawił się także tandem, którego nie było pewnie z rok (dobrze was widzieć w takie formie). Starzyniak i Płochocińska ruszyły wcześniej, światła się nie układały, więc ledwie ich doszliśmy. Niestety, to kolejna niedziela na Pomiechówku ze strategiami, taktyzowaniem, czarowaniem się, oglądaniem i oszczędzaniem sił na finisz. Grupa jechała 30-32 km/h, ktoś nie wytrzymał i uciekł, ktoś za nim pogonił – żadnej reakcji. W ten sposób wyścig został rozstrzygnięty, zanim się na dobre rozpoczął. Jako że nie było już możliwości, bym skasował ucieczkę, dlatego pod koniec przycisnąłem mocniej dla zdrowia. I w tym przypadku żadnej reakcji grupy, jeden kolega utrzymał się i poćwiczył nogę. Już w zeszłym tygodniu pojawiły się drobne problemy ze sprzętem, poluzowała się manetka przerzutki tylnej i teraz już całkiem wypadła. Trzeba będzie obejrzeć i poprawić. Jutro 6. czerwca, szósta rano, zatem: The Number of The Beast.