27 sierpień

Poniedziałek. Dziś po raz pierwszy w tym roku ją spotkałem. Schowała się za budką z lodami na Bulwarach, owinęła się lekką mgiełką, z zaciekawieniem obserwując spieszących do pracy, sportowców, spacerowiczów; tylko wprawne oko mogło ją dostrzec. Zawitała również na krótko na nadbrzeże, by przejrzeć się w Wiśle. Tam jednak przestraszył ją pies, uciekła zwiewnie, muskając po drodze swą kolorową suknią drzewa i krzewy, by schować się jeszcze na jakiś czas. Kto to taki, zapytały się (niezatrute jeszcze) wiślańskie szczupaki? To złota JESIEŃ, znana ślicznotka, a przy tym urwis i straszna trzpiotka (swobodna parafraza z bajki Złotowłosa i trzy misie, U. Kozłowskiej). Po sobotnio-niedzielnych gonitwach na Rondzie dziś rozjazd, o ile hulajnożenie na sportowo można nazwać rozjazdem. Nie cisnąłem, ale jakieś tam wyścigi z rowerzystami to musiały, panie, być, bez tego nie ma żadnej przejażdżki na szybkopomykaczu. W czwartek trening wypadł rano. Przyjemnie, oprócz jednej nieprzyjemnej pani w Jaguarze, trąbiącej na mnie na Bulwarach – Paniusiu, trzeba było zwlec dupę z wyra pięć minut wcześniej, to byś się nie musiała tak spieszyć. You own a car, not the road – tak dla przypomnienia. W piątek wyszykowałem wolnopomykacza (lepsze hamulce, pełne oświetlenie, dzwonek) i pohulajnożyłem pod kolumnę na Masę. Dostojnie przeturlałem się te 18 km między rowerzystami w tempie 15-18 km/h – dopiero na Miodowej, w trakcie powrotu dałem mocniej w rurę, co by przepalić nogę przed sobotą na Rondzie.