Proszę Państwa raz na jakiś czas święto bywa // panna Koza jest szczęśliwa // ma na szpryszce piórko // o tym całe wie podwórko… Po niedzielnej, kałużowej przejażdżce, przy środowym czyszczeniu panny Bianci stwierdziłem pęknięcie obejmy przedniej przerzutki (że w ogóle dojechałem z łańcuchem na dużej tarczy, to chyba wyłącznie kwestia szczęścia). Ciekawa sprawa, ciężką jazdę przetrzymało karbonowe pióro przerzutki, a nie wytrzymała aluminiowa obejma. A jeszcze przed piętnastoma laty tak się bano karbonu jako podobno niewytrzymałego, a przez to niebezpiecznego materiału w branży rowerowej. Jako że w Polsce z częściami do Campy jest problem, lub lepiej napisano: problemiszcze, obejmę musiałem zamówić w Reichu i aktualnie czekam na dostawę. Stąd też wyszykowałem po osiemnastu bez mała miesiącach pannę Kozę, która z tego powodu była nieopisanie szczęśliwa (niemal tak, jak panna Andzia z Józiem) i pomykałem na niej na Rondzie w sobotę i niedzielę. Jedna rzecz musi pozostać jasna: rowery czasowe nie nadają się do jazdy w grupie, pozycja z rękoma na lemondce nie pozwala na odpowiednie wczesne zareagowanie (hamowanie) na nieprzewidzianą sytuację w trakcie jazdy, co może mieć opłakane skutki (dla jadącego i dla grupy); stąd też odpowiedzialni czasowcy jeżdżą albo z przodu, albo z tyłu grupy. Właśnie tak jak ja w ten weekend.
W sobotę, 27 lutego, uzbierało się nas w sumie jedenastu. Myślałem jednak, że będzie większa frekwencja, jako że pogoda przecież dopisała. Przed Jabłonną trafił się Marek i aż do Łomianek robił interwały. No to ja też robiłem. Grupa się jednak z mniejszymi lub większymi problemami utrzymała, aczkolwiek co poniektórzy już w niedzielę się nie pojawili:) To było preludium do tego, co działo się w niedzielę, 28 lutego. Oświetleni światłem ewangelii zjawiliśmy się w sześciu w niedzielę przed Arkadią, po drodze dołączali następni i w ten sposób się nas uzbierało prawie dwudziestu chłopa. Trzech na traktorach (czytaj: góralach) skręciło po jakimś czasie do lasu, czterech przed mostem wykręciło na Pomiechówek, a reszta pomykała trasą sobotnio-pozasezonową. Po prawie dwóch miesiącach niejeżdżenia (śnieżnej zimie mówimy stanowcze niet!) stan wytrenowania chłopaków jest różny, jedni jeździli, kiedy się tylko dało, inni kręcili na trenażerach, inni nie jeździli wcale, natomiast jeszcze inni pomykali w śniegu i błocie na hulajnogach (przypłaciłem to dynamem w wolnopomykaczu miejskim). Dodatkowo wiało mocno, stąd też nie dziwota, że grupa porwała się na parę części. Trzech nygusów zwiało za mostem (nawet nie wiedziałem, kiedy, bo byłem z tyłu), paru na Rolniczej zostało z tyłu, bo w pewnym momencie (tam, gdzie da się na Kozie złożyć) pojechaliśmy 52.16 km/h. Całościowy bilans dnia to: 2.07.07 czas, 32.43 km/h przeciętnej, 139 średniego pulsu, 1364 kcal spalonych. Jak na ostatni dzień lutego, to może być.