26 marzec

W sobotę i niedzielę zasuwałem na rowerach. To przyjemne znowu siedzieć na Kozie, nawet jeśli powrót od skrętu za mostem jest mocno utrudniony (ze względu na przebudowę „siódemki”, puścili ruch po równoległej). W poniedziałek i wtorek było natomiast tak, jak na żniwach – co chłop poklepie kosę, to zaraz zaczyna padać. Co wybierałem się na hulajzę, to zaczynało padać. I padało. Stąd dopiero w środę rano udało się wyrwać. Za długa przerwa, to niemal tydzień, stąd i nie mogło być bardzo dobrze. Ale było dobrze i o to chodzi. W czwartek pachniało deszczem, fakt parę kropli spadło, ale nie ze mną, a zwłaszcza nie z wolnopomykaczem te numery. Jesteśmy we dwóch weteranami ws. relacji pogoda-sportowanie, zatem pojechaliśmy. Cieplutko, pierwszy raz w tym roku przewietrzona glaca, trykot, brak komina – to się jechało! Nawet wiatrzysko nie uprzykrzało przejażdżki, jak ma to w zwyczaju. Na najbliższe trzy dni pogoda zmienna. No i w piątek się nie dało. Zatem nie było wyboru – w sobotę wolnopomykacz i długa trasa. Noga lżejsza, płuca dotlenione, 1.500 kcal. poszło, pogoda niezła. W niedzielę zaczynamy sezon na „Rondzie”, ale prognozy kiepskie. W niedzielę z Ronda wyszły nici, bo rano popadało (i padało co chwilę do 15.00). No to poprawiłem po południu, kiedy już obeschło, wolnopomykaczem. Gwizdało równo, ale to już chyba standard. Po drodze spotkałem dawno nie widzianego kumpla z Ronda, to trochę pogaworzyliśmy o minionej zimie i nadchodzącym sezonie. Oby bez wywrotek, z resztą sobie poradzimy.