25-26 kwiecień

No nareszcie… Po miesiącu przymusowego rozbratu z szosą i robienia formy na trenażerze (wytrzymuję godzinę, potem mi się pot wylewa z butów) oraz pół legalnie na obu monopattinach wybrałem się w sobotę, 25 kwietnia, na Rondo. I, co mnie mocno zdziwiło, z ronda ruszyłem sam i, co mnie jeszcze bardziej zdziwiło, przejechałem całą rundę takoż sam. Czyli Rondo to ja, jak już pisałem? Nie, Rondo to ja i Mirek, jako że w niedzielę, 26 kwietnia, od Jabłonnej jechaliśmy już we dwóch. Jak jechaliśmy – patrz wcześniejszy wpis. Pytacie się, czy i tym razem był? Owszem był, przechadzał się dumnie po poboczu na swoich czerwonych, długaśnych nogach. W sobotę samotnie, w niedzielę w towarzystwie kumpla – prześlicznie ubarwionego dzięcioła, którego bez mała bym rozjechał (chciał coś zajumać z jezdni).