Przed paroma laty, pewnej pięknej słonecznej soboty, na światłach w NDM, byliśmy z chłopakami z Ronda nausznymi świadkami interesującej wypowiedzi. Stoimy na czerwonym, obok nas wysokiej klasy samochód z opuszczoną szybą tylnych drzwi. Na tylnym siedzeniu na oko pięcio-, sześcioletnia damesa. I taże pyta się ojca za kierownicą: „tatusiu, dlaczego ci wszyscy kolarze jadą w takich czerwonych krawatach?”. Każdy, kto choć raz w życiu zdecydował się na sobotnią przejażdżkę w piękną, słoneczną sobotę (w taką jak ta 24 sierpnia) z Rondem Babka wie sam, że to nie krawaty zdobią kolarzy z ferajny, lecz wywieszone jęzory. Które, w zależności od kaprysów natury, sięgają im od brody aż po kierownik, a tym, co nie przepracowali porządnie zimy, to nawet wkręcają się w łańcuch. Jeśli który jedzie akurat bez okularów, to wybałuszone są dodatkowo gałki oczne, wszyscy natomiast wachlują się uszami. Widok niemożebny: Una banda randagia.
Co jest przyczyną takiego stanu rzeczy? Tempo, kochani moi, tempo. Ktoś tydzień temu narzekał na przeciętną średnią? No to teraz mógł czuć się usatysfakcjonowany. Zwyczajowe 67,99 km ukręciliśmy teraz w 2.00.48. Zatem wcale wcale, chociaż zszedłem już parę razy poniżej dwóch godzin. Średnia wyszła 33.78, z tym, że to średnia z całego dystansu. A rzeczy szybkie działy się zwłaszcza na odcinku od Jabłonnej do NDM, gdzie nawet na hopkach nie zeszliśmy poniżej 47 km/h, a przez większą część odcinka dawaliśmy ponad 50 km/h. Po prostu: w sobotę nikt się nie opierdala, jak raczyłem ostatnim razem napisać. A że trafił się jeszcze kolo na kozie, no to już było w ogóle (wyprzedziliśmy we dwóch betoniarkę:))). Z Ronda ruszyło nas pięciu, uzbierało się prawie trzydziestu.
W niedzielę nie wezmę udziału w gonitwie, buuuuu. Wyspa wzywa.