Sobota, 22 grudnia, była z punktu widzenia pogody rowerowej jedną z tych ekstremalnych. Padało, w porywach lało, jazda w takich warunkach możliwa jedynie w stanie nagłej konieczności (u mnie tym razem nie wystąpił, z tego, co wiem, u chłopaków również nie). Znacznie lepiej z pogodą było już w niedzielę, 23 grudnia, zatem wyszykowawszy jak należy siebie oraz „Biancę” pomknąłem na Rondo. Znalazło się tam nas pięciu, czterech ze stałego składu plus osobnik znany i szanowany, tyle że dawno nie widziany:) Po drodze zebraliśmy jeszcze pięciu i do ronda w Czosnowie jechaliśmy w dziesięciu. Bez specjalnego żyłowania, po prostu przejażdżka treningowa. Tak się przynajmniej przez dłuższy czas zdawało… Za rondem w Czosnowie pogonił jeden do przodu, ja za nim, a za mną jeszcze jeden. I w ten sposób dzięki jednej mocniejszej zmianie uformowała się trzyosobowa ucieczka, która dzięki zgranej współpracy zakończyła się powodzeniem – dojechaliśmy w miarę niezagrożeni (aczkolwiek grupa już nas w pewnym momencie doszła na 50 m.) do mety „ucieczkowej”, czyli do świateł w Łomiankach. Fakt – układ świateł był dla nas korzystny. Swoją drogą, to coraz więcej mamy świateł na Rolniczej. W mniejszej, zimowo-niepogodowej ekipie to jeszcze nie jest problem, ale strach pomyśleć, co się będzie działo, jak pójdzie tamtędy duża, letnia grupa (niekiedy ponad 40 osób).
Przed nami święta, co oznacza dwa „czerwone” dni w kalendarzu, zatem dwa dodatkowe dni na jazdę. Ha ha, będzie się działo (o ile będzie się działo, bo prognozy kiepskie…).