W środę, 15. czerwca, udało mi się jeszcze po południu wyskoczyć na szybkopomykacz. Następnie przez cztery dni aktywnie gubiłem formę w zakamarkach Kreuzberga (Oranienplatz, Schlessi), Neukölln i Steglitz. Stąd też nie ma przebacz, dziś rano trzeba było wyskoczyć na hulajnogę. Czy to problem – w ogóle. Czym byłoby bowiem życie bez sportu (i muzyki)? Niczym. Dziś chmura deszczowa przygotowała się do zawodów lepiej i straszyła mnie jeszcze przed rozpoczęciem jazdy. Parę kropli spadło, nie powiem, pod koniec błyskało się i grzmiało (gdzieś pod Płockiem). Dlatego też, droga deszczowa chmuro, proponuję tym razem remis. Ze wskazaniem na mnie, bo z butów mi się jeszcze nie wylewało. Przejażdżka szybka, wyścigów z rowerzystami niet, łajza za kierownicą się trafiła, a jakże. Na przejeździe (zjazd z Gdańskiego) przy zoo. Nie wiem, o czym ci ludzie myślą, w niemieckich miastach, gdzie prawe lusterko jest ważniejsze niż lewe, pozabijaliby rowerzystów, skuterzystów i hulajnożystów toże.
W czeszczyźnie ‘hulajnoga’ to ‘koloběžka’ i to również zbitka leksemów. Powstała z połączenia rzeczownika ‘kolo’ (rower) i czasownika ‘běhat’ (biegać). W swym znaczeniu czeskie compositum zdaje się być najbliższe oddaniu istoty funkcjonowania pojazdu: wygląda toto jak rower, porusza się na nim ruchem jak przy biegu. Odpowiada również precyzyjnie normatywnemu i kardiowaskularnemu lokowaniu się tego sportu: zatem pomiędzy jazdą na rowerze a biegiem. Kiedyś w Pradze na Modřanské cyklostězce, 15 km od domu, złapałem gumę i wracałem do domu biegiem jedną ręką prowadząc hulajnogę – to był sport ‘koloběžkowy’ w swej pierwotnej, atawistycznej formie.