18 październik

Kolejny weekend, zatem szprychy się grzeją. Tyle, że w sobotę, 17 października, padało, momentami nawet solidnie. Dlatego na Rondo nie pojechałem (w niedzielę się dowiedziałem, że dwóch niezłomnych jednak się stawiło). Wybrałem się za to w niedzielę, 18 października. Z mocnym postanowieniem, że przejadę tylko trasę sobotnią. A to dlatego, że po czterech miesiącach postu dorwałem się do hulajnóg i przez cały tydzień – deszcz, nie deszcz – z nich nie schodziłem. Efekt? W sobotę miałem problem wleźć do siebie na czwarte po schodach. Dlatego też przewidywałem w niedzielę spore kłopoty, by utrzymać tempo na dłuższej rundzie. Na rondzie było nas pięciu, na Starzyniaku dołączyło siedmiu, w Jabłonnej była nas już ponownie ponad trzydziestoosobowa banda. O dziwo, do mostu nawet się trzymałem, a jako że nikt nie skręcił w lewo, to chcąc nie chcąc pojechałem z grupą na Pomiechówek. I gdzieś w połowie dystansu odcięło mi obie nogi. Stąd też wraz z poznanym po drodze Grześkiem wracaliśmy sobie we dwóch tempem umiarkowanie szybkim, nie dając się dogonić grupetto:) Co się działo z przodu, wiedzieć nie mogę. Doszły mnie jednak słuchy o udanej ucieczce, nieudanych pogoniach, porwaniu się grupy na mniejsze grupki (bo trzeba dodać, że gwizdało jak trzeba). Przyszły tydzień, bo zapowiadają pogodę, chyba znowu pod znakiem monopattino. Chyba znowu będzie w weekend na Rondzie przesrane…