Zapowiadali chłód i chłód był. Na dole jeszcze na krótko, za to na górze już na „termicznie”. I jeszcze z windstopperem, bo piździło niezgorzej (oczywiście z zachodu, bo jak by inaczej). Nadchodząca jesień wywiała ludzi z DDR-ów, nawet na Bulwarach, wywiała i część ekipy z Ronda. W sobotę, 17. września, spod ‘Arkadii’ ruszyłem sam, na Starzyniaku czekała jedna, nieznająca układów sierotka – pewnie czeka na Rondo do tej pory, na Płochocińskiej tylko dwóch nygusów i jeszcze mnie przez jesienne ubranko nie poznali na dokładkę. W sumie uzbierało się nas siedmiu, jeden dołączył po trasie. Ubrania jesienne, to i tempo adekwatne, długi czas jechaliśmy nawet parami – jak za starych dobrych czasów na Rondzie. Ogólnie jest tak, że raz na jakiś czas zajączek musi wpierdzielić niedźwiedziowi (jak na jednym ze znakomitych rysunków A. Mleczki), a na Rondzie trzeba się poopierdzielać. Cały sezon jeździłem jak należy, no to się tym razem opierdzielałem. Ale tylko do stacji w NDM, gwoli ścisłości, bo wtedy przycisnął R. i już się nie dało opierdzielać. Sprint pod górkę przed mostem był ciekawy, zmienny. Grupa od razu pomniejszyła się o dwie osoby i tak dojechaliśmy do Łomianek.
W niedzielę popadało koło siódmej, do dziewiątej nie wyschło. Nie pojechałem, bo Koza bardzo nie lubi deszczu. Piszczy, marudzi i chowa się po kątach. Za to szybkopomykacz, jak to on, zgłaszał pełną gotowość, to no nieco później trochę pohulajnożyłem.