Kto umie, umie (Perkele, Leaders of Tomorrow, Spirit of the Streets, 2019)

Tytuł przedłożonej recenzji to slogan reklamowy (zastrzeżony zresztą) „Velkopopovického Kozla”, od dłuższego czasu dostępnego bez problemów również w Polsce. Duże jasne (12°, 11°, 10°), małe ciemne, a może litrowe „řezané”, zwane z naszego piwem „rżniętym”? Jak kto chce, co kto lubi, jedna rzecz pozostaje w tym wszystkim jasna: velkopopoviccy browarnicy piwo warzyć umieją a nawet umią. A aktywnie pomaga im w tym wielki jak cielak kozioł Olda, maskotka browaru, zamieszkujący na jego idyllicznie położonym terenie (kto był, ten wie) oraz straszący gabarytami tudzież fioletowym jęzorem odwiedzających. Podobnie jak niepodlegająca dyskusji jest i inna rzecz: Perkele grać Umią a nawet Umieją (specjalnie z wielkim „U”).

Nie ma co się rozpisywać o ich wcześniejszych dokonaniach. Każdy, choć trochę ogarnięty w skinheadskim lub workingclassowym rockandrollu wie, o kogo chodzi. 26 lat istnienia, kilka długograjów, w tym jeden koncertowy („Songs for you”, Live in Magdeburg, 2008), parę kompilacji, album „[Perkele] Forever” (2010) mieści się wedle mojego skromnego zdania w trójce najlepszych albumów w historii Oi!, sporo superhiciorów. Nie publikują tak często jak choćby Gimp Fiści (co dwa lata nowy album, niedawno wyszedł kolejny – posłuchamy, napiszemy), ale nie tak znowu rzadko jak Cock Sparrer (co dziesięć lat). A ściągnąć ich na koncert to już wyższa szkoła pertraktacji. Chłopakom bowiem nie „świeci z dupy słońce”, jak się razu pewnego wyrazili Berliner Weisse, co miało oznaczać tyle, że i chłopaki z BW, i z Perkele nie utrzymują się z grania, jak wielu sądzi, lecz normalnie pracują, a komponują, grają i nagrywają w czasie wolnym.

Na nowego długograja tria z Göteborga czekaliśmy równo sześć lat. Dłuuuuuugich sześć lat. Zapowiadany już w ostatniej ćwierci 2018 r., ósmy studyjny album pt. „Leaders of Tomorrow” ukazał się w styczniu tego roku. Wieść gminna niosła, jakoby miało to być coś w portfolio Perkeli nowego, w szczególności: chodzić miało o ich hołd dla dokonań wybitnych przedstawicieli „metali kolorowych”. No to przebierałem nóżkami z niecierpliwości, co też to Perkele, mistrzowie street punka, wymyślili w tym zakresie i czy aby nie skończy się to totalną katastrofą. Winyl zakupiłem jako jeden z pierwszych, ale wichry życia rzuciły mnie na wyspę i dopiero niedawno, po siedmiu miesiącach zawitałem na dłużej do rodzinnego Syreniego Grodu (stąd i przerwa w publikacjach, brak sztywnego łącza internetowego daje się mocno we znaki). Pierwej skoczyłem na „Rondo”, ale już pierwszego wieczoru odpaliłem sprzęt grający, zapodałem winyla i podjąłem wyzwanie, by poboksować się z metalowymi Perkelami. W założeniu walka miała mieć wyrównany przebieg, tj. miałem wynajdywać wszelkie niedociągnięcia, błędy i ogólnie zarejestrowane na albumie cienizny, wyprowadzać kontrujące ciosy. Niestety, pojedynek był jednostronny. Zostałem poczęstowany paroma gongami w każdej z dziesięciu rund. Knockdowny, i to takie, że widziałem nie aktorzynę Mroczka, ale obu aktorzynów Mroczków naraz (by zacytować tu klasyka polskiego boksu), zaliczyłem przynajmniej w siedmiu z nich. A w ostatniej rundzie zostałem znokautowany bez litości. Podsumowując: dostałem taki łomot, że do dziś nie mogę się ogarnąć, czytaj: nie mogę się oderwać od tej płyty. Jak dla mnie, „Leaders of Tomorrow” to murowany faworyt do albumu roku 2019 (dotyczy: street rock’n’rolla).

Recenzowane wydawnictwo zawiera ponownie dziesięć kawałków. Ponownie, jako że po dziesięć songów liczyły przecież zarówno „Forever”, jak i „A Way out” (2013). Okładka nowego albumu po raz kolejny utrzymana jest w dziwnym, takim jakimś brązowawym kolorze. Początki tejże kolorystycznej maniery dostrzegam już na „Forever”, znacząco wyraźniej doszły do głosu na „A Way out”, a nie zapominajmy przecież i o kompilacji „Best from the Past” (2016). W Skandynawii najczęściej ciemno, pochmurno, posępnie i dżdżysto, to się może Perkelom udzieliło… Chłopaki wzmocnili również partie chórku („Negative to positive”). Nie są to wprawdzie, i pewnie nigdy nie będą, chóralne zaśpiewy w typu Die Bonner Hartchöre, to jeszcze nawet nie Nabat, ale jest postęp. W rozmowach ze znajomymi na temat przedmiotowego albumu uwidoczniła się interesująca kwestia. Otóż, odpytywany w tej materii, każdy z nich wybrał inny utwór jako – jego zdaniem – najlepszy na płycie. Wykład takiego stanu rzeczy wydaje się być prosty. Po pierwsze, każdy z nas ma inny gust, to jasne (jednemu podoba się Kaśka, innemu Maryśka, a mi osobiście podobają się wszystkie). Po drugie, i to jest ważniejsze, na omawianej płycie nie ma słabego utworu pod względem poziomu muzycznego. Nie ma, po prostu nie ma. Dodatkowo każdy z nich jest mimo wszystko nieco inny w warstwie muzycznej, tym samym przemawiając do innego słuchacza. A co najciekawsze, jako całość tworzą spójną, fenomenalną całość (bhinneka tunggal ika). Dokładnie rozpisywać się o każdym kawałku nie ma dlatego najmniejszego sensu. Album to obowiązkowa lektura dźwiękowa dla każdego miłośnika ciężkiego brzmienia, każdy znajdzie coś dla siebie. Wyłącznie z obowiązku recenzenckiego: jak dla mnie najlepsze na płycie to „Miss you”, balladowo-monumentalny „Mistakes”, a przede wszystkim „Stand by you” (ja pierdzielę, co za brzmienie, powalające!).

W dotychczasowych omówieniach albumu często podkreślany był aspekt „zmetalizowania” nowego albumu było nie było – gwiazd Oi! I jest to prawda, i to jest fakt. Poświadcza on niezbicie w prymarnej warstwie melodyjnej odejście od klasycznej, prostej, dwu- lub trzyakordowej linii przewodniej street punka na rzecz wielopiętrowych konstrukcji rodem z metalu (klasycznego, ale i trashu). Wzmocnione zostało również brzmienie, i to znacząco – riffy w „The Winner” i w tytułowym kawałku to przecież trash w najlepszym wykonaniu (czyżby ktoś tu intensywnie słuchał „Reign in Blood” Slayera?). Zatem wszystko pięknie, gdyby nie… Metalowe inklinacje, o czym się zapomina, zdradzali Perkelowcy już znacznie wcześniej, podobnie jak nie do odrzucenia są w ich dawniejszych dokonaniach influencje SKA („Längtan”, „En underbar dag”), a jak ktoś dobrze poszpera, to znajdzie przecież i niejedną bluesową wstawkę. Kto umie, umie. Bardziej metalowych w brzmieniu solówek znajdziemy tu wprawdzie więcej niż na wcześniejszych wydawnictwach – ba, niektórych nie powstydziliby się najrasowsi z metalowców –, jednak co jak co, ale solówki (raz mniej, raz więcej metalizujące) stanowiły od zawsze znak rozpoznawczy Rona jako gitarzysty (por. choćby „Heart full of Pride”, „Yellow and Blue”, „When you’e dead”). Stąd też z tezami o radykalnym zwrocie poetyki melodyjnej Perkele byłbym ostrożny. Prawowiernych łysogłowych pragnę zarazem uspokoić (bowiem zewsząd słychać: I miss the old Perkele…), że tenże Perkelowski metal to jednak, w ogólnym rozrachunku, taki Oi-owy metal (ciągnie przeca wilkołaka do lasu:)). Warto zwrócić uwagę również na doskonałą, powtórzę: doskonałą jakość dźwięku na nowym albumie (studio „Spirit of the Streets”, filia „Bandworm Records”, pomału wyrasta na lidera w branży Oi!). Wcześniej, zwłaszcza na początkach, było z tym u Perkeli różnie, nawet bardzo różnie.

Na koniec istotna kwestia. Dotycząca tekstów. Oto Perkele, głównie zaś odpowiedzialny za teksty Ron, nie silą się w warstwie tekstowej „Liderów” na żadne pseudointeligenckie wypowiedzi (typu „nieznośna lekkość butów”). Nie oczekujcie tu, tj. na albumie „metalowym”, także żadnych zmanierowanych wyznań do takiego jednego, włochatego, śmierdzącego siarką, z rogami i kopytami. I niech was nie zmyli w tym temacie polskie tłumaczenie nazwy „Perkele”, która – nomen est omen – brzmi „diabeł”, „czart”, „demon”. Ani typowych dla street punka kręgów tematycznych jak mordobicie, piwo i babki (beer and women, ooo so much fun). Wypowiadają się prosto, o rzeczach podstawowych, ale ważnych, a może jednak właśnie najważniejszych? Co czuję ja, co czujesz ty. Jakie babole w życiu zrobiłem ja, a jakie ty. Co mogę zrobić ja, co możesz zrobić ty, a może uda nam się coś zrobić razem. I bardzo dobrze, i oby tak dalej. Akurat ja taki prosty, uniwersalny przekaz bardzo szanuję. Skądinąd Ron dojrzewał w dużej biedzie i w obecności alkoholika w rodzinie – a to twarda szkoła życia, która pozwala trafnie ocenić, co w nim najważniejsze. A ogólnie to warto wypowiadać się o rzeczach istotnych, na nieistotne szkoda czasu (tym zajmują się dwie panie: Madalińska z Gadalińską z miasta Młyńska, i jeszcze parę moich znajomych). Być może, obok prostoty przekazu muzycznego, to również w tym, w prostocie przekazu tekstowego, tkwi szanowana na całym świecie siła Perkeli.