16-17 lipiec

Dwie rzeczy wydarzyły się w sobotę, 16. lipca. Pierwsza jest taka, że wszystkich synoptyków powinno się poddawać najbardziej wyszukanym torturom cielesnym i psychicznym za niewłaściwe przewidywanie pogody. Ponieważ błędna ocena w kwestii opadów może skutkować tym, że kogoś na Rondzie urwą. Jak na ten przykład mnie w sobotę. Ponieważ zapowiadano opady na sobotnie przedpołudnie = brak jazdy, ustawiłem mikrocykl z czterema treningami na hulajnodze – ostatni wypadł w piątek po południu. Efekt nie dał długo na siebie czekać. Zaraz po ruszeniu na Biance w sobotę zastanawiałem się, kto przyczepił mi do pedałów dwa imadła (takie duże, stołowe), kręciło się koszmarnie, miałem nadzieję, że – nieraz tak bywa – wszystko się w trakcie jazdy rozjedzie. Nie było nawet tak źle, z B., J. i jeszcze jednym kolegą urwaliśmy się grupie i zmykaliśmy, ile sił w nogach. A tych zabrakło 1,5 km przed pierwszymi światłami w NDM, po mocniejszej zmianie. Wychodzący na zmianę B. przycisnął i… pozostała jazda samemu między ucieczką a grupetto. Chłopaki z grupy doszli do mnie na moście i jechaliśmy już dalej razem, chociaż ledwo dawałem radę. Strach pomyśleć, że jutro Koza i samotna gonitwa pod wiatr (te łajzy synoptyczne zapowiadają wiatr zachodni) za grupą, która idzie po zmianach. Ale może dam radę. Druga rzecz jest taka, że po raz pierwszy od niepamiętnych czasów na Płochocińskiej nie było nikogo. Nikogo! (WTF?)

W niedzielę, 17. lipca, imadła przy pedałach zmniejszyły się w sposób magiczny o połowę, do rozmiarów sporych odważników. Kręciło się już znacznie lepiej, a nawet tak dobrze, że w bezczelności swojej przejechałem na Kozie spory kawałek z przodu. Wiało w gębę, trudno było utrzymać 44 km/h, zatem nikt nie miał problemów z utrzymaniem się. Towarzystwo rozruszało nogę, mogli za mostem dawać pod górkę nieco szybciej niż zawsze. Powrót z małym objazdem, bo znowu na Rolniczej wykopki.